Z racji swojej profesji, mam częsty kontakt z przedstawicielami różnych narodowości. Służbowy telefon na moim biurku (choć w erze Internetu nie pamiętam już, kiedy go ostatnio używałem) nie ma żadnych systemowych ograniczeń i mogę się połączyć z dowolnym numerem na całym świecie. Bywało, że rano rozmawiałem z Hindusem, potem z Rosjaninem (oczywiście, zanim wybuchła wojna), w dzień z Irlandczykiem, Francuzem i Niemcem, a po południu z Meksykaninem, Brazylijczykiem, czy Amerykaninem. Rozmawialiśmy zawsze o konkretnych, zawodowych sprawach, widziałem więc jak różne podejście do tych spraw mogą mieć przedstawiciele różnych nacji.
Amerykanie zwykle byli bardzo rzeczowi, skoncentrowani na efekcie pracy. Lubiłem u nich to, że po każdej rozmowie zapadały konkretne decyzje i wiedziałem co robić. Podobnie było z Meksykanami, tylko oni zawsze byli bardziej niecierpliwi i wszystko chcieli „na już”. Z Brazylijczykami w ogóle trudno było się dogadać, bo zawsze robili wszystko na ostatnią chwilę i w trybie awaryjnym.
Europejczycy tak bardzo się od nas nie różnili. Owszem, u Francuzów rozmowa trwała trzy razy dłużej – oni chyba uwielbiali telefoniczne rozmowy – a wnioski były nieco bardziej rozmyte, niż na przykład u Anglików. Niemniej nie były to jakieś znaczące różnice. Te pojawiały się dopiero, gdy kontaktowałem się z Azją.
Muszę tu nadmienić, że moja branża (przemysł motoryzacyjny) jest dość specyficzna i na całym świecie obowiązują w niej podobne, od wielu lat ugruntowane zasady. Stąd różnice między przedstawicielami poszczególnych krajów, aczkolwiek istnieją, bywają raczej subtelne. Na przykład, Chińczykom nie wolno było zdradzać żadnych szczegółów technicznych – bo wiadomo, że zaraz skopiują. Poza tym, zadziwiła mnie ich terminowość i słowność, przecząca powszechnej opinii, że „Chińczyk zawsze kłamie, nawet kiedy się przedstawia”. Hindusi byli konkretni do bólu, ale trudno było się z nimi porozumieć, ze względu na specyficzną wymowę i szybkość mówienia. Natomiast u Japończyków wciąż jeszcze żywy był kodeks Bushido i feudalne stosunki między klientem i dostawcą. Klient jest tam panem, dostawca jest nikim. O wystąpieniu nagłej przeszkody i opóźnieniu dostawy prototypu choćby o godzinę nawet nie było mowy. Tak umówiono – tak być musi! Nie warto było rozpoczynać tematu, nawet jeśli opóźnienie powstało z winy klienta bo w ostatniej chwili zmienił coś w swoim zamówieniu. Ciekawe, czy gdybym nie zdążył, musiałbym popełnić seppuku i wysłać im z tego film na dowód.
Rosjanie natomiast zaskoczyli mnie swoim swobodnym podejściem do procedur i specyfikacji. Niby podobnie było kiedyś u nas, ale jednak gdy w grą wchodziły kontrakty z poważnymi firmami, pewne procedury musiały być bezwzględnie przestrzegane. Tymczasem tam wciąż odbywały się wielkie improwizacje, niczego nie planowano, a wszystko działało na zasadzie „jakoś się zrobi”. Gdy próbowałem wyciągnąć od nich bardzo konkretne dane do pewnego testu walidacyjnego, dostawałem luźno rzucone uwagi. Pewne testy laboratoryjne trzeba przecież wykonywać w ściśle określonych warunkach. Na przykład, gdy pytałem o temperaturę, odpowiadali: „A, niech będzie minus dwadzieścia. U nas zimno…”. Czyli specyfikacja testu w ogóle nie była opracowana, a od jego wyników zależało zatwierdzenie części do produkcji! Tymczasem różnica nawet dwu-trzech stopni zupełnie fałszowała wyniki próby.
No, ale taki ich urok. Gdy stamtąd przychodziła do nas jakaś część, musiała zostać u nas gruntownie sprawdzona, bo nigdy nie było wiadomo, w jakim jest stanie i czy w ogóle jest to ta część, którą zamówiliśmy. Może nie była wcale przechowywana w szczelnym opakowaniu, dostosowanym do jej kształtu, tylko stała luzem, porzucona w jakimś baraku, w którym jeszcze zagnieździły się gołębie? To wcale nie odosobniony przypadek. Może ktoś na nią nadepnął i potem odginano ją na kolanie? Może to wcale nie ta część, tylko inna, podobna – różnie bywało, a nie zawsze można było sobie pozwolić na opóźnienie, związane z reklamacją. Zwłaszcza, jeśli miała ona być wykorzystana w urządzeniu do Japonii…
Stąd wiem, że Rosjanie mentalnie trochę mocniej odstają od reszty świata. Wydawało mi się, że nie są w stanie mnie zdziwić. Ale czegoś takiego się nie spodziewałem.
Żeby nie było, że sam to wymyśliłem, artykuł znajduje się TUTAJ. Czytelnikom, którym nie chce się w niego zagłębiać, wspomnę tylko, że w Rosji utworzono właśnie specjalny oddział, który ma wspomóc wojska walczące w Ukrainie. A oddział to nie byle jaki – bo magiczny! Otóż, utworzono oddział magów bojowych, których zadanie polega na krążeniu wokół ogniska i rzucaniu uroków. Głównie, w celu odczyniania zaklęć „ukraińskich wiedźm”, przez złośliwość których druga armia świata wciąż nie może wkroczyć do jakiejś zafajdanej wioski. Przypadek? Taka potęga, a jakiejś dziury zabitej dechami nie potrafi zdobyć! To muszą być czary, nie ma innego wytłumaczenia! Podobno wiara w magię jest w Rosji powszechna – tak przynajmniej twierdzi autor artykułu – i to nie tylko wśród prostego ludu z krańców Syberii, ale również pośród najwyższych rangą oficjeli na Kremlu.
O ile nie jest to jakaś kaczka dziennikarska, to doprawdy mowę odejmuje.
Ale tylko do czasu. Szybko człowiekowi przechodzi, gdy przypomni sobie, że niegdyś w polskim Sejmie, w czasie katastrofalnej suszy, zamiast zająć się ustawami o melioracji, sztucznym nawadnianiu i zapobieganiu wysychaniu jezior, zorganizowano powszechną modlitwę o deszcz.
Skoro są kapelani wojskowi, co było już opisane w Przygodach dobrego wojaka Szwejka, to nie dziwi mnie, że współcześnie dołączyli magowie bojowi. Jest to zgodne z głównym nurtem popkultury, który nie omija nawet Rosji. Europa jest jednak tak dekadencka, że nie wierzy nawet w popkulturę, w odróżnieniu od szczerej duszy rosyjskiej.
OdpowiedzUsuńEch, kiedy słyszę, jak ta szczera rosyjska dusza z całym przekonaniem twierdzi, że Ukraińców trzeba wybić do nogi, włącznie z niemowlętami, a Polaków najlepiej też, to już wolę tę europejską dekadencję.
UsuńW sumie jesteśmy do nich zatem podobni, mamy wszak przenośne ołtarze polowe.
OdpowiedzUsuńTylko u niech jakby większy wybór jest. U nas tylko te koronkowo-firankowe.
UsuńMiałam "zaszczyt" współpracować z nimi w ramach JSMC- gdy przyjeżdżali do nas było różnie, różniście. Najbardziej ich interesował bazar Różyckiego w Warszawie, bo tam można było wszystko kupić i to "z Zachodu".No ale to było jeszcze w ub. wieku, czyli XX.
OdpowiedzUsuńWtedy to chyba tak bardzo się od nich nie różniliśmy. Tylko czy to my się zmieniliśmy, czy oni?
UsuńWychodzi różnica między północą a południem. Mam znajomych we Francji jedni mieszkają w Strasburgu inni koło Tuluzy. To są dwa różne światy w podejściu do tematu
OdpowiedzUsuńZdradzisz więcej szczegółów?
UsuńTo TY jesteś uzdolniony językowo Nitagerze!
OdpowiedzUsuńAleż skąd! W przemyśle obowiązuje jeden język - wystarczy dogadać się po angielsku.
UsuńJa też pracuję z wielokulturową mieszanką i powiem tak z Niemcami czy Francuzami nigdy nie miałam problemów, Czesi są specyficzni ale też nie miałam większych problemów ale pracowałam z Ukraińcami i Boże Broń.
OdpowiedzUsuńNie wiem dlaczego, ale komentarz wylądował w spamie. Dobrze, że zawsze sprawdzam, zanim usunę cały spam.
UsuńBardzo ciekawe obserwacje - przy okazji milo mi uslyszec o amerykanskiej rzeczowosci - tym bardziej ze moj maz tez ma do czynienia z "innymi" i swe wlasne oceny. Najmniej lubi tych z South Africa bo majac niewiele wiedzy i doswiadczenia tuszuja je pustymi, dlugimi wywodami.
OdpowiedzUsuńJak Ty mysle ze Japonczyki i Chinczyki sa rzetelnymi fachowcami, nawet w drobnych sprawach.
Z poczatku pandemi, gdy zaczely sie opoznienia w dostawach artykulow ktore otrzymujemy "skads", nie zdajac sobie jeszcze sprawy z powagi sytuacji, zamowilam u Chinczykow absolutnie potrzebne mi buty a mialy byc przez nich robione na specyficzne zamowienie. Nie nadchodzily a okazja uzycia ich nadeszla wiec napisalam im ze rezygnuje i zadam zwrotu kosztu. Zwrocili bez slowa a po jakims czasie (pewnie po pol roku) te buty nadeszly ! I nie zadali juz zaplaty. Ale i tak nie umie im wybaczyc pandemii.
Zgadzam sie rowniez ze stwierdzeniem iz po angielsku z kazdym sie dogadasz.
Nigdy nie lubilam Rosjan i nie mam do nich zaufania.
Człowieka z RPA znam tylko jednego - pracuje u nas. Zbyt słabo go znam i zbyt mała to próbka, abym mógł powiedzieć o nich coś więcej.
UsuńCo do Rosjan - przyznam, że miałem co do nich nadzieję. Sądziłem, że gdy raz posmakują wolności, już z niej nie zrezygnują. Niestety, ten naród nie lubi być wolny - on musi czuć bat na plecach - wtedy jest szczęśliwy.
To jest obiecujące, Rosja uruchamia magów, a my wciąż mamy w odwodzie egzorcystów, zaklinaczy deszczu, a nawet uzdrowicieli, nie mówiąc już o wzmocnionych przez Macierewicza oddziałach kapelanów. No i mamy poświęconą szambiarkę, figurki Andrzeja Boboli i inną broń masowego rżenia (nie poprawiać).
OdpowiedzUsuńCzyli jak zwykle, silni, zwarci, gotowi!
Usuń