Pierwszy raz w życiu ujrzałem ją prawie dokładnie 25 lat temu. Nie powiem, że zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia, ale w każdym razie od razu poczułem zainteresowanie. Zdobyłem ją. Żyliśmy razem bardzo długo, a jednak, mimo coraz lepszej znajomości, jej tożsamość wciąż była dla mnie zagadką. Aż do dziś…
Czy pamiętacie mój wpis ze starego bloga, „O tym, jak nie zostałem rycerzem Jedi” ? Wspominam tam o Przyjacielu, a właściwie jednym z dwóch drogich Przyjaciół jeszcze z lat szkolnych. Otóż, posiadał on dwie rzeczy, których ja nie miałem (długie włosy się nie liczą). Pierwszą była gitara. Drugą – umiejętność wydawania przy jej pomocy odpowiednio uporządkowanych dźwięków, podczas gdy ja potrafiłem wydawać jedynie przypadkowe, które nie były już takie miłe dla ucha. A gdy drugi z przyjaciół kupił sobie gitarę, zapragnąłem mieć własną i też nauczyć się a niej grać.
Przyjaciele bardzo mnie do tego zachęcali. Pewnie, przyjemnie było razem
Zacząłem odwiedzać komisy. Jeden, drugi, trzeci… I w pewnym momencie dostrzegłem Ją. Poprosiłem, aby mi ją pokazano.
To była gitara typu hollow body – to znaczy elektryczna, ale z płaskim pudłem rezonatorowym. Wyposażona była w mostek z modulatorem i wyglądała bardzo podobnie jak gitara jazzowa, tyle, że miała przetworniki i pokrętła. Poza tym, nie miała żadnego znaczka firmowego, żadnej etykietki, żadnego wklejonego papierka – nic. Kompletny anonim!
Nie była zniszczona, choć widać było po niej, że używana. W każdym razie, była znacznie lepsza, niż ten wymarzony Aster. Kosztowała cztery Chopiny. Niemało, ale zawsze to mniej niż sześć. Poskładałem swoje oszczędności, ograniczyłem trochę jedzenie, odwiedziłem dwie, czy trzy dawno nie widziane ciotki… Wreszcie udało mi się. Kupiłem gitarę i począłem systematycznie ją ujeżdżać.
Nasz związek nie był idealny. Po kilku latach zgodnego współżycia poznałem kogoś innego i zawarłem inny związek. Już w urzędzie. I na starą miłość zabrakło czasu, zwłaszcza, że niedługo pojawiły się owoce mojego związku. Przez niemal piętnaście lat gitara leżała zapomniana na szafie. Miałem ją w rękach tylko raz, w czasie przeprowadzki, po czym znów wylądowała w wiadomym miejscu. Przypadkiem napatoczyłem się na nią pół roku temu. Wziąłem w ręce, przeprosiłem, wyczyściłem, zaopatrzyłem w nowe struny… Ale ona tak łatwo nie wybaczyła! Musiałem uczyć się wszystkiego od początku. Nie dotarłem jeszcze do poziomu 1/3 swoich poprzednich umiejętności.
Ale teraz ja miałem nad nią pewną przewagę – Internet! Mogłem wreszcie sprawdzić jej tożsamość! I zacząłem poszukiwać jej w sieci. Szukałem długo, bo nie bardzo wiedziałem, gdzie szukać. Jaka to marka?
- To przecież Gibson – stwierdził Znajomy. – Poznaję po stylistyce!
Nie powiedziałm mu, że jest idiotą. Gibson w latach 80. był w Polsce niedostępny dla zwykłego, szarego człowieka. Takie instrumenty kupowało się albo „za dulary”, albo pewnie z przydziału dla zawodowców po linii i z ramienia. No, i na pewno nie kosztowałby „zaledwie” czterech Chopinów!
Szukałem dalej. Zacząłem oczywiście od polskich Defili i czeskich Jolanów – te były wtedy w miarę dostępne. Nic. Czyżby to rzeczywiście była jakaś „lepsza”? Jakość wykonania wydała mi się dość dobra…
Przeleciałem wszystkie modele Gibsona, Fendera, Ibaneza, Hofnera i dużo, dużo innych, o których nawet nie słyszałem. Nic.
Już prawie dałem za wygraną. Ale coś mnie tknęło. Postawiłem poszukać w „krajach-demoludach”, już nieistniejących. W Czechosłowacji już sprawdzałem, w ZSRR nawet nie szukałem, bo stylistyka zdecydowanie nie była radziecka. Ale zacząłem szukać w NRD.
Długo szukałem, bo niewiele danych na ten temat było w sieci. W końcu natrafiłem na wypowiedź Zbigniewa Hołdysa, wspominającego o NRD-owskich gitarach Musima. Wklepałem, poszukałem zdjęć. Znowu nic…
Już byłem bliski zrezygnowania, gdy rzutem na taśmę ujrzałem znajomy kształt. Jakby moja… Podobna! Tylko że basowa. Ale kształt pudła podobny. Najechałem kursorem na zdjęcie. Pokazała się etykieta.
MIGMA!
Dalej już poszło łatwo. Wujek Google -> grafika -> Migma - >enter.
Jest! Mam cię wreszcie!
Migma Favorit – dowiedziałem się o tym dopiero dziś. Mała rzecz, a cieszy jak diabli! Ile to czasu nieraz potrzeba, aby dobrze się poznać!
I co, jak Ci jest po beczce soli? ;)
OdpowiedzUsuńJa nie lubię zmian. Jeśłi coś towarzyszyło mi 25 lat, czułbym się bardzo źle, wiedząc, że już tego nie ma - nawet gdybym tego nie używał. Mam ją dłużej niż żonę, więc należą jej się jakieś względy. ;)
UsuńTeż tęsknię za grą na gitarze, ale ta moja pierwsza nie przeprowadziła się ze mną; zostawiłam ją młodym... Czy umiałabym jeszcze coś zagrać? Nie wiem...
OdpowiedzUsuńI nie dowiesz się, jeśli nie spróbujesz. Oj, ciężko było przypomnieć sobie tę sztukę! Palce zesztywniały, straciły siłę, ręce bolą już po kilku minutach. Ale nie ustaję - jeszcze kiedyś zagram "Sweet child o'mine" ;)
UsuńNitager, co za wspaniały hymn szczęścia. Byłeś szczęśliwy w chwili zdobycia jej, jako młodzieniec, a dziś to szczęście jest spotęgowane, i tam myślę, że znajdziesz dla niej godniejsze miejsce niż legowisko na szafie ;)
OdpowiedzUsuńOpuszki bolą ? To dobrze :)
Już nie bolą - stwardniały na powrót. Bolały jakieś pół roku temu - oj, jak bolały! Ale to był przyjemny ból.
UsuńTo cudnie (że tak napiszę infantylnie) ,że wreszcie wracasz do swego dawnego hobby. To naprawdę wielka frajda, robić coś, co się lubiło i robiło w młodości, a przestało z bardzo prozaicznych powodów. Rozumiem Cię w pełni, to coś tak jak moje biżuteryjki. Mam nadzieję,że teraz będziesz częściej szarpał struny, zwłaszcza, że wujek google z pewnością ma jakieś kursy gry na gitarze. I może znajdziesz w domu następców?
OdpowiedzUsuńMiłego, ;)
Gram głównie ze słuchu. Kiedyś grałem z nut, ale bo to człowiek dziś pamięta, która jest która... ;)
UsuńPodsunęłaś mi dobry pomysł - dzięki! Poszukam w Googlach informacji, jak się gra solówki do "November Rain", albo "Nothing else matters" ;)
o jak milo wracac do starych milosci.I to juz na pewno dobrze poznanych:))I jeszcze pieknie o tym napisac.Uwazam ,ze jestes czlowiek orkiestra.I rysujesz i grasz, no i piszesz bardzo ladnie..
OdpowiedzUsuńPo pierwsze, nie rysuję, tylko próbuję narysować. Po drugie, nie gram, tylko brzdąkam. Jak mnie pytają, co to za solówka, którą uskuteczniam, to się nie przyznaję, że akurat szukam nuty...
UsuńPisać - no dobrze, to umiem mniej więcej na poziomie literackiej podstawowki, z tęsknotą spoglądając na literackie profesury, jak u Lema, Meissnera, Sapkowskiego...
Ale dziękuję za miłe słowa :)
Piękne wspomnienie. POzdrawiam Wodzu. Wybacz, że tak rzadko zaglądam. Graj, to lek na duszy choroby.
OdpowiedzUsuńalw
No, nareszcie się pokazałeś! Witam miłego gościa!
UsuńWstąpiłeś do PiS, że piszesz "POzdrawiam"? ;)
Ojejku, zazdroszczę wszystkim, co potrafią grać na jakimkolwiek instrumencie, kiedyś zabierałam się za gitarę, a w podstawówce za flet, ale zawsze miałam probem z utrzymaniem tempa i wygrywaniem odpowiednich tonów...
OdpowiedzUsuńPodziwiam i kibicuję :)
A co dopiero mówić o takich jak ja - co nie potrafią, a grają!
Usuńnie bądź taki skromny ;) z opisu wynika, że poskromiłeś tę bestię i słucha Ciebie w mniejszym lub wiekszym stopniu, więc dla mnie mieścisz sięw kategorii (przepraszam, że przypięłam Ci kategorię :) "potrafiących grać na instrumencie" :)
UsuńPonieważ granica między "umie" i "nie umie" jest, wbrew pozorom, płynna, wymyśliłem własną definicję. Otóż, umie grać ten, który potrafi zagrać utwory, które namiętnie słucha. "Patience" już trochę umiem, ale zanim zagram "Sweet child o'mine", albo "Nothing else matters", minie jeszcze duuuużo czasu!
UsuńWitaj
OdpowiedzUsuńJeżeli chodzi o przyjaciół, to moimi są kwiaty :)
Na instrumentach nie gram żadnych, chyba, że kuchenne akcesoria można do nich zaliczyć?;)
Gitara jest u nas, najmłodszy na niej gra, stara się przynajmniej, to samouk :)
Nie czytałeś wpisu o sobie na moim blogu, post wcześniej- słów parę dodałam- zapraszam :)
Tymczasem ciepło pozdrawiam :)
Kuchenne akcesoria - jak najbardziej. Wg Nonsensopedii, bez nerwowego garnkotłuka nie istnieje żaden zespół rockowy. Podobnie jak bez etatowego szarpidruta, zblazowanego basisty, solowego wymiatacza i jakiegośtamwyjca.
UsuńFaktycznie wujek google czasem się przydaje, też bym była szczęśliwa, gdybym wiedziała, z jakiej serii jest moja gitara, tyle wiem, że klasyczna i że przywieziona z ZSRR...
OdpowiedzUsuńAle i ja dawno nie grałam!
A tęskno czasem...
Niedawno widziałem, na jakimś Discovery, dwa miejsca, gdzie w Meksyku produkuje się gitary klasyczne. Pokazano najpierw manufakturę uznanego lutnika, a potem fabrykę, gdzie trzaskano masówki. W jednym miejscu, niedaleko siebie, a jaka róznica w jakości! Dlatego myślę, że i w ZSRR były produkawane porządne instrumenty ;)
UsuńGratuluję wytrwałości :)
OdpowiedzUsuńPrzypomniałeś mi tamte czasy..., sprzęt na jakim musiały grać kapele z mojego miasta dziś budziłby uśmieszek pobłażania. Wszystko, co nosiło znamiona profesjonalnego instrumentu, było warte przyjęcia właściciela do zespołu. Mój kumpel, który chodził do szkoły muzycznej i grał naprawdę przyzwoicie na akordeonie i pianinie, dostał kiedyś od pracującego w Kuwejcie ojca klawisze Casio. Cholera wie, jakie, dziś takie dziadostwo pewnie byś kupił za 600 złotych, ale wtedy....!!! Dla nas był to japoński sprzęt. Kto tam miał pojęcie o jakichkolwiek parametrach? Mało kto wiedział, że na zachodzie produkuje się więcej niż dwa modele w obrębie firmy, a już zupełnie nikomu do głowy nie przychodziło, że może być coś lepszego lub gorszego- japoniec musi być dobry i już!!! No i jak się rozniosło, to połowa punkowych kapel z miasta chciała mieć go w swoim składzie (nie dość, że gość umie grać, to jeszcze ma sprzęt, a w razie czego, jak już zostaną sławni, to sobie kupi fortepian, jak Republika). Ale była lipa, bo purytańscy rodzice kumpla (dziś jego mama należy do koła Radia Maryja) gonili punków, jak diabłów. Miło się wspomina, ale koleś nie miał wesoło z tak surowymi rodzicami.
Fakt, nie trzeba Casio, żeby grać "Boże coś Polskę"...
UsuńOd razu było wiadomo, ze to nie mogło byc nic w rodzaju Astra bo po 15 latach nie dałoby sie na tym grać. mój Aster godnie wisi na scianie jako dekoracja, gram teraz na akustycznym Hohnerze. :)
OdpowiedzUsuń