- Nie, to nie dzielny wojak Szwejk, tylko ja, we własnej osobie. Takem powrócił cudem na Ojczyzny łono.
Pierwsze wrażenie: skąd tu się wzięło tyle śniegu!? W Niemczech poprószył, owszem, ale zaraz stopniał. Tymczasem, im bliżej granicy, tym śniegu więcej. Czyżby Niemcy mieli jakoś ogrzewaną przestrzeń powietrzną?
Jak wspominałem poprzednio, nie byłem zachwycony tym wyjazdem. Zatem w poniedziałek, dwudziestego drugiego listopada, z nosem na kwintę marzłem pod blokiem, wyczekując mającego mnie zabrać na zachód samochodu. Koledzy spóźnili się – bagatela – o pół godziny. Przez ten czas zdążyło mnie porządnie przewiać, zacząłem kichać i zaczęło mi kapać z nosa. Po prostu świetnie! Jeszcze mnie z granicy zawrócą!
Władowałem swoją walizę do ciasnego bagażnika i zająłem swoje miejsce. Zgodnie z umową, prowadzić miałem dopiero w drugą stronę, więc spokojnie usiadłem sobie z tyłu, starając się jak najmniej przeszkadzać.
Pech chciał, że czwarty kolega mieszkał w jakiejś zapadłej wsi pod Wrocławiem, wiec zamiast jechać cały czas wygodnie, najpierw eską, potem autostradą, trzeba było tracić czas po wąskich, dziurawych i źle oznakowanych drogach lokalnych. Bez GPS nie trafilibyśmy za nic w świecie.
Wbrew moim obawom, na granicy nie stacjonowała straż, uzbrojona w testy antycovidowe, ani czytniki kodów z covidowych paszportów. Jechaliśmy dalej, dalej i jeszcze dalej, pozostawiając za sobą dom, ciepłe łóżko, pełny barek, znakomitą kuchnię, wygodny fotel, komputer z dostępem do internetu i to wszystko, co sprawia, że życie chwilami wydaje się całkiem znośne. Wkrótce jeszcze zaczęło się ściemniać i nawet obserwowanie widoków zostało mi odebrane przez los.
Wreszcie dojechaliśmy na miejsce.
Hotel jak hotel, owszem, wygodny, nawet bardzo. Ale miał poważną wadę: nie było w nim czajniczka, żeby zrobić sobie gorącą herbatkę, co bardzo pomaga na trawienie. I to było to, czego mi najbardziej brakowało w czasie całego mojego pobytu w okolicach Stuttgartu.
Śniadania nie były złe, ale strasznie jednostajne. Wiem już, że przez najbliższe miesiące nie będę mógł patrzeć na jajecznicę, co w moim przypadku może skończyć się śmiercią głodową, jako że niczego innego przyrządzić nie potrafię. No, może jeszcze owsiankę.
Za to obiady w firmie (znaczy lunch – bo oni obiady jadają wieczorami) były straszne.
Nawet nie to, że niesmaczne, choć przyznaję, że w mój gust raczej nie trafiały, jako że Koleżanka Małżonka rozpuściła mnie pod tym względem jak dziadowski bicz. Ale straszliwie ciężkie. Mój żołądek buntował się przeciwko nim przez całe trzy tygodnie. Te ich wszelkiego rodzaju wursty i smażone ziemniaki, polane obficie sosem – jak to w ogóle można jeść? Odbijało się to przez trzy dni. Przez cały czas wydawało mi się, że w moim żołądku znajduje się wielki granitowy głaz. Dlatego, kiedy tylko była taka możliwość, wybierałem żywność wegetariańską, a nawet w przypływie desperacji wegańską. Kilka razy trafiłem dobrze, w jakiś naleśnik ze szpinakiem, czy podsmażane warzywa z ryżem. Ale często bywały to jakieś kule z niewiadomoczego, kompletnie bez smaku, o konsystencji tektury, o które bałem się nawet zapytać, z czego są przerobione, bo ewidentnie wyglądało to jak surowiec wtórny. Zawsze loteria. Kolacji zwykle nie jadłem w ogóle – dając żołądkowi odpocząć. I tak nie zdołałby strawić dodatkowej porcji. Nie zawsze tak jednak było. Czasem szedłem sobie do marketu i kupiłem trochę sera, kawałek chleba, czy jogurt. Często kupowałem też słone paluszki, na wypadek, gdybym poczuł nagły głód – to przynajmniej może leżeć długo i czekać na swoją kolejkę. Tylko pierwszego dnia, nie znając niemieckiego, pomyliłem się i zamiast jogurtu kupiłem śmietanę. I jeszcze ją wypiłem, bo byłem głodny! A ja nie znoszę śmietany! Czułem ją w żołądku do końca tygodnia. Koszmar…
Piwo wypiłem tylko raz, gdy koledzy wyciągnęli mnie do jakiejś obskurnej knajpy, gdzie całe ubranie przeszło mi smrodem od papierosów. Nie miałem ochoty na alkohol, ale bezalkoholowego nie było. Piwa znaczy, bo jakieś słodkie radlery, czy jak to się tam nazywa, mieli, ale słodkie to jeszcze gorsze.
Za to odrobiłem zaległości w lekturach. Wziąłem sobie cztery książki i pochłonąłem je na nieszczęście bardzo szybko. I potem do końca pobytu musiałem wieczorami oglądać niemiecką telewizję, nic z niej nie rozumiejąc. Choć to wydaje się niemożliwe, jest jeszcze głupsza niż nasza. Na przykład, kiedy wreszcie trafiłem na coś, co mnie zainteresowało: wyścig Formuły 1. Otóż wydarzenie to na RTL jest… przerywane reklamami i to regularnie. Pięć minut wyścigu, dziesięć minut reklam. Trudno zorientować się w sytuacji na torze. Mało tego, w połowie transmisja została przerwana, bo zaczęto nadawać jakiś kretyński program rozrywkowy. Gdyby nie kolega z wykupionym pakietem Eleven Sport, nigdy nie dowiedziałbym się, jak się skończył wyścig. Co to jest? Po co w ogóle zaczynali relację, skoro nie mieli zamiaru jej dokończyć?
Praca jak praca, nic ciekawego. Biuro urządzone bardzo wygodnie, ze wszelkimi udogodnieniami. Ale spacemousa* nie dostałem, przez co moja robota była mocno utrudniona, jako że przywykłem do pracy obiema rękami.
Generalnie, dni dłużyły mi się jak makaron. Ze strachem jednak wyczekiwałem weekendu. Bo co robić przez długie dwa dni?
Uratowali mnie koledzy. Zaproponowali zwiedzanie pewnego świetnego muzeum, które opiszę jednak dopiero w następnym poście. A nawet nie jedno - ale aż cztery muzea! Ale o bardzo zbliżonej tematyce.
Co za niefortunny zbieg okoliczności... Zjawiłeś się w Dniu Hańby. TVPiS zwie to coś "Dniem Pamięci Ofiar Stanu Wojennego" i polega głównie na opluwaniu lub przemilczaniu walczących z owym stanem.
OdpowiedzUsuńWitaj w Kraju!
Miej się dobrze "między swemi"...
Ten Dzień Hańby od niepamiętnych lat wygląda tak samo - już mi się znudził. Choć w pewnym sensie go polubiłem, bo zwykle prezes znika wtedy z mediów.
UsuńO rany, widzisz Nitager jak to jednak podstawowe potrzeby zyciowe wziely gore nad wszystkim innym? Nawet slowkiem sie nie zajaknales o covidzie i o tym cos sobie wyobrazal przed wyjazdem.:)) A ze ci dali do wiwatu po swojemu , po niemiecku to inna sprawa😁Z zarciem sie zgadza, jest ciezkie i przysadziste , knajpe smierdzaca papierosami mieli? to tam jeszcze nie ma zakazu palenia w srodku? ale ta Formula 1 to mnie rozlozyles na lopatki! Mam nadziehe, ze to byl przynajmniej niedzielny Final!!? Zabilabym chyba golymi rekami albo wyrzucila telewizor razem z tym ich RTLem za okno! Widzisz jak to dobrze znowu w domu? Podejrzewam, ze przewartosciowales wiele aspektow swojego dotychczas wysoce niedocenianego zycia 😁😁😁
OdpowiedzUsuńZe to NIE byl Final!!! mialo byc
UsuńTak naprawdę, w F1 nie ma finału. Każdy wyścig ma tę samą rangę. Punkty liczy się jak w skokach - pierwsze 10 pozycji jest punktowanych. Kto zdobędzie największą liczbę punktów w sezonie, ten zostaje mistrzem.
UsuńCo Ty opowiadasz Nitager, w tym roku byl final niesamowity!!! Do ostatnich 5 okrazen przed meta nie bylo wiadomo kto zostanie mistrzem swiata. I guzik prawda ze kazdy wuscig ma te sama range, jak te sama , jak mistrzostwo rozgruwalo sie dokladnie na ostatnim wyscigu i na ostatnich okrazenia! No wiesz co , chyba przegapiles Final
UsuńNiemniej, nie był to finał in sensu stricto. Można było to tak nazwać, ponieważ miała miejsce niezwykle rzadko występująca sytuacja - obaj czołowi zawodnicy mieli taką samą liczbę punktów. Ale tak naprawdę, był to taki sam wyścig, jak pozostałe - przypadkiem rozstrzygający. Finał to dla mnie ostatni mecz Mundialu, albo ostateczny pojedynek dwóch najlepszych szpadzistów, wyłonionych z poprzednich zawodów. Tymczasem w F1 bywało, choćby w zeszłym sezonie, że mistrz zapewnił sobie tytuł na trzy wyścigi przed końcem i wcale nie jest to rzadkie zjawisko.
UsuńNa wszelkich wyjazdach jedzenie może być sporym problemem, a jak jeszcze jest sie uzależnionym od tego, co dadzą na stołówce - to może być dramat.
OdpowiedzUsuńFajnie, że juz wróciłeś. :)
No fakt, za wielkiego wyboru nie było. Najczęściej pieczona parówa, polana jakimś śmierdzącym sosem i nałożone do tego smażonych ziemniaków. A oni się tym zachwycali!
UsuńKlik dobry:)
OdpowiedzUsuńMeldunek przyjęty! Od razu raźniej, gdy "stara" wiara na swoim miejscu, o!
Pozdrawiam serdecznie.
Pewnie, że raźniej! Miło Was znowu widzieć.
UsuńNo proszę, a ja wysłałem Ci pozdrowienia na obczyznę jako odpowiedź na komentarz pod moim postem
OdpowiedzUsuńWitam więc w kraju
Ale doszły - pomimo nieprawidłowego adresu. Widzisz, jak się polepszyło? Wszystko to zasługa Prezesa Pana Naszego Amen.
UsuńNiemiecka kuchnia i niemiecki dowcip jednaką mają wagę. Ale, gdy narzekasz [słusznie] na niemiecki film [czy też ichnie Fernsehen], to ciekawe, co byś powiedział na ambitne filmy nigeryjskie.
OdpowiedzUsuńhttps://www.youtube.com/watch?v=R0UHzjj_Ydo
Ja nie powiem nic, bo będąc w Polsce obywatelem II sortu, a może nawet zdradziecką mordą, nie chcę dodatkowo robić za rasistę, któremu specyficznie cywilizowany Czarnek nie odpowiada.
Witaj u siebie!
Świetne! Ja, to proszę mamusi, chyba się całkiem na ten miodek przerzucę!
UsuńNigeryjskie kino oglądam po raz pierwszy. Ale kiedyś oglądałem film z Botswany i wiesz co? Podobał mi się!
Ha, widzisz..., to są minusy all inclusive. Gdybyś po prostu dostał dietę i sam się stołował na mieście, z pewnością wybrałbyś coś, co trafia w Twój gust. Jeżeli chodzi o mnie, to w miejscach noclegu zamawiam jedynie śniadania, gdyż jestem zbyt leniwy, by z rana, na głodniaka robić zakupy śniadaniowe. Obiady i kolacje jem w takich wypadkach na mieście! No, ale ten czajniczek, to trzeba było sobie kupić, gdyż parafrazując pewien klasyczny skecz, nie wiem jak pan Nitager, ale bez czajniczka to ja nie mogę!!!
OdpowiedzUsuńCzajniczek mogłem kupić i nawet nosiłem się z tym zamiarem. Ale nie znając języka byłem skazany na supermarkety. To niewielkie miasto - znalazłem tylko trzy. A czajnik w nich tylko jeden, w dodatku wielki i drogi. Co ja bym z nim potem zrobił? Wyrzucić żal, a w domu nie potrzebuję jeszcze jednego.
UsuńMelduję Przyjacielu, że i ja jestem i jest mi miło u Ciebie ma blogu przebywać💜😊
OdpowiedzUsuń