Zaczęło się ładnych parę lat temu, kiedy to postanowiliśmy uczcić naszą rocznicę ślubu przyjemną wycieczką we dwoje. Było to na tyle udane przedsięwzięcie, że postanowiliśmy utworzyć nową świecką tradycję i urządzać sobie taką wycieczkę co roku. Tego roku padło na Kraków.
Sprawdziliśmy połączenia kolejowe – okazało się, że mamy bezpośredni ekspres i grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji. Podwójna korzyść. Po pierwsze, nie trzeba martwić się o miejsce do parkowania. Po drugie, można sobie zarezerwować hotel w centrum, a nie na obrzeżach. Ponieważ ceny hoteli na Starym Mieście budziły grozę i przerażenie, pogrzebałem głębiej w Internecie i wynalazłem skromny hotelik przy samym dworcu głównym. Z ochotą dokonałem rezerwacji, płacąc z góry od razu całą kwotę.
O tym, że był to błąd, dowiedziałem się pół minuty później, gdy przelew już poszedł. Przeczytałem sobie poniewczasie opinie o tym miejscu. Wprawdzie pierwsze były bardzo pochlebne, ale potem pojawiły się inne, bardzo, ale to bardzo mocno krytykujące owo miejsce. Które były prawdziwe, nie wiadomo. Według tych drugich miało tam być brudno, zimno, wilgotno, śmierdzieć stęchlizną, po pokoju miały łazić mrówki, a cały sprzęt miał być bliski rozpadu i trzymać się na jednym gwoździu.
A więc wielka niewiadoma. Nie można narzekać, emocje były!
Najpierw podróż. Ostatni raz korzystałem z kolei jakieś trzydzieści lat temu, więc przyznaję, że przeżyłem coś w rodzaju szoku kulturowego. Byłem zdumiony stanem technicznym wagonu, jego czystością i kulturą personelu. Nie rozumiem tych, co narzekają na koleje. Chyba nie jechali nigdy prawdziwym pociągiem, w którym ze wszystkich stron leciał na człowieka dym z papierosów, z toalety, choć zamknięta i zwykle nieczynna, czuć było jak z obory, a dotknięcie czegokolwiek było jednoznaczne z przyklejeniem się do tegoż czegoś.
Zajechaliśmy na miejsce i wtedy okazało się, że opinie o hostelu, zarówno pozytywne i negatywne, były mocno przesadzone. Znajdował się w starej kamienicy, która trzymała się pionowo tylko na słowo honoru. Prowadzili go Turcy, z którymi nie dało się dogadać. Wszystkie pokoiki znajdowały się w suterenie. Nie wiem, jak wyglądały inne, ale nasz, choć prosił się o remont, okazał się być czysty i ciepły. Nawet za ciepły. Z kaloryfera, buchającego gorącem, zdjęto pokrętło, jakby chciano zapobiec jego przykręceniu. Czyżby jedynym sposobem na w miarę znośną temperaturę było otwarcie okna? Zapewne właściciele chcieli ogrzać otoczenie, ale popsułem im plany. Każdy porządny inżynier wozi ze sobą kilka podręcznych narzędzi, więc dałem radę przykręcić ten buchający piekłem grzejnik. Telewizor okazał się nie podłączony do żadnego medium, ani Internetu, ani anteny – służył wyłącznie do ozdoby. Prysznic w łazience zasłonięty był koszmarną, foliowa zasłoną, w miejsce wymontowanych drzwiczek, a lustro zasłonięte było gazowym piecykiem. Kilka kafelków pękniętych i wypaczonych, metalowa futryna drzwi lekko pordzewiała, a całość pomalowano na ciemnoszary kolor grobowca.
Ale poza tym było całkiem przyjemnie. Łóżko wygodne, aneks kuchenny, mała lodówka, w sam raz na nasze jogurciki i szampana, którego zamierzaliśmy kupić w pobliskiej galerii. No i bardzo blisko głównego rynku, który zwiedziliśmy krótko po zakwaterowaniu się.
Przez tych kilka dni nabiliśmy sobie na licznik sporo kilometrów. Zaliczyliśmy nawet Kopiec Kościuszki, z którego w piękny, słoneczny dzień widoki były naprawdę niesamowite. Na horyzoncie chyba było widać nawet Giewont, choć pewności nie mam. Zwiedziliśmy też podziemne muzeum – pod Sukiennicami – które chcieliśmy zobaczyć już poprzednim razem, ale nie starczyło nam czasu. Przeszliśmy miasto wzdłuż i wszerz. Początkowo liczyliśmy kościoły, ale szybko pogubiliśmy się w rachubie, bo jest ich tam całe mnóstwo. W dodatku nie wiadomo, gdzie kończy się jeden, a zaczyna drugi. Mniej więcej, co trzeci budynek jest kościołem. Do jednego, niesamowicie wielkiego, nawet weszliśmy. Pusto jak w grobie, ale przynajmniej w spokoju obejrzeliśmy sobie średniowieczne freski, które odsłonięto, po odkuciu części tynku, jakim były pokryte.
Przez cały czas czuliśmy się jak za granicą. I to taką zapadłą zagranicą, gdzie mówi się wszystkimi językami, tylko nie po polsku. Nawet w restauracjach kelnerzy zwracali się do nas po angielsku, dopiero po naszej odezwie przechodząc na nasz język ojczysty. Mniej więcej jedną dziesiątą języków rozpoznałem, albo zdaje mi się, że rozpoznałem: chiński, francuski, włoski, hiszpański, japoński i ukraiński – te udało mi się rozpoznać. Reszta – nie wiadomo. Brzmiały tak obco. Kompletna wieża Babel. I ten ogrom ludzi, który szybko zaczynał męczyć. Chyba za stary jestem na ciągłe przepychanie się w tłumie.
Październik to czas, gdy słońce dość szybko się chowa, ale miastu tylko dodało to uroku. Kraków nocą wygląda jeszcze bardziej malowniczo, bowiem oświetlenie eksponuje co piękniejsze budynki – a tych tam nie brakuje.
Ech, długo by opowiadać! Gdyby Kraków był kobietą, pewnie zakochałbym się w nim bez pamięci i byłaby to druga kobieta-miasto, z którą bym się ożenił.
Bo pierwszą wciąż jest Gdańsk.