Dzień piąty – czyli: „Pioter, no mosz tyn korkociunk, czy nie?”
(Uprzedzam, długie!)
Ostatnie śniadanko w hotelu. Nie wiadomo, kiedy będzie okazja do następnego posiłku, więc na tyle obfite, żeby długo trzymało. Gdybym wiedział, co mnie czeka, zjadłbym dwa razy tyle…
Tu następuje dramatyczna pauza, która ma podnieść napięcie…
Następnie szybka wizyta w pobliskim markecie, zakup kilku bułek i wody na drogę. A potem odpaliliśmy naszego dostawczaka i rozpoczęliśmy pracowity Dräng nach Osten. I znowu droga, droga, droga, droga… Ale tym razem jakoś milej się jechało.
Do czasu…
Kolejna dramatyczna pauza…
Do granicy było już niedaleko. Już cieszyłem się na powyciągany dresik, bamboszki i domową kolację. Minęliśmy Chemnitz i już zmierzaliśmy w stronę Drezna, gdy nagle „pani z nawigacji” zaczęła nas kierować do zjazdu. Znałem tę drogę bardzo dobrze, więc poddałem w wątpliwość piątą klepkę „pani z nawigacji”. Przecież teraz to już ta sama autostrada aż do Wrocławia!
Ale „pani z nawigacji” upierała się przy swoim. Chłopaki odpalili swoje GPS-y w komórkach. I co się okazało? Pani miała rację, bowiem na autostradzie pojawił się gigantyczny korek. Wielki szacun dla „pani z nawigacji”!
- To co robimy? – spytałem swoich pilotów. – Posłuchamy pani, czy jedziemy autostradą, w nadziei, że się w miarę szybko rozładuje?
Po krótkim namyśle wybraliśmy to pierwsze. Dość długo jechaliśmy bez żadnego postoju i tylko patrzeć, kiedy odezwą się nasze pęcherze. Stanie w korku, bez możliwości ulżenia sobie, oceniliśmy jako dalece niekomfortowe i szkodliwe dla zdrowia.
Zjechałem z autostrady i okazało się, że to słuszne wyjście, bowiem kolega doszukał się w necie informacji o „koszmarnym wypadku”, w którym udział wzięły trzy ciężarówki. Usuwanie skutków zdarzenia miało potrwać do późnych godzin nocnych.
Dziwnie jechało się po tych wąskich, wiejskich dróżkach, ale „pani z nawigacji” miała dar przekonywania i miły głos, więc posłusznie wykonywałem jej polecenia. Wyobraźnia namalowała mi jej portret – kompetentnej, eleganckiej i nie pozbawionej urody sekretarki. W końcu skierowała nas z powrotem na autostradę. Zadowolony skręciłem na wjazd, pewien, że nasza dalekowzroczna polityka, oparta na wzajemnym zrozumieniu z „panią z nawigacji” pozwoliła nam ominąć miejsce wypadku. Po czym wjechaliśmy… w korek…
Nasze zaufanie do „pani z nawigacji” opadło tak gwałtownie, że kilka razy odbiło się o asfalt. Otóż, ta „durna baba z nawigacji” wprowadziła nas w ten sam korek, tylko kilka kilometrów dalej. Czyli absolutnie nic nam to nie dało. Wyobraźnia od razu zdegradowała jej portret do niechlujnej lafiryndy, z tatuażem na szyi. Z przodu stojące samochody, z tyłu to samo, a po bokach albo stojące samochody, albo barierka. Można tylko stać. No i właśnie wtedy, zgodnie z prawem Murphy’ego, nasze pęcherze jakby się zmówiły i wszystkie trzy naraz zaczęły, zrazu delikatnie i kulturalnie, potem coraz natarczywiej, domagać się swoich konstytucyjnych praw do bycia opróżnionym.
W korku staliśmy około godziny. Wystarczyło, aby zacząć się zastanawiać nad skonstruowaniem kaczki z dostępnych w samochodzie komponentów. Projekt upadł w zasadzie tylko dlatego, że wymontowanie zbiornika na płyn do spryskiwaczy uznaliśmy za ryzykowne, w obliczu możliwych opadów. Padł też pomysł użycia koła zapasowego i wycięcia w nim odpowiedniego otworu, ale dysponowaliśmy jedynie moim małym scyzorykiem, który nie dałby sobie rady ze stalowym oplotem. Gdy już byliśmy gotowi zacząć powoli popuszczać i systematycznie wcierać w udo, korek bardzo wolno ruszył przed siebie. Minuta stania, pięć sekund jazdy w tempie idącego człowieka. Najpierw do jednej bariery, postawionej w poprzek, która zmusiła nas do zjechania na prawy pas. Potem do drugiej, która skierowała nas na pas awaryjny, a stamtąd do zjazdu. I zaraz do wjazdu na autostradę, wiodącą dokładnie w przeciwnym kierunku. I też zakorkowaną. Nie ma jak sprawna logistyka… Królestwo za korkociąg!
Nie wiem, ile minęło czasu, zanim doczołgaliśmy się do zjazdu. Moim zdaniem, cała epoka. Nasze pęcherze wywiesiły już transparenty, domagające się oddania im władzy i potępiające nasze dyktatorskie ich zdaniem mózgi, z zapowiedzią szczegółowych rozliczeń w najbliższym czasie. Nie mieliśmy pojęcia, dokąd ten zjazd prowadzi, ale nasze myśli nie wybiegały tak daleko, bo po prawej stronie ujrzeliśmy coś znacznie ważniejszego, mianowicie placówkę pewnej znanej sieci, prowadzącej bary szybkiej obsługi. A wiadomo, co tam można znaleźć! Najlepszego przyjaciela człowieka – toaletę!
Po wielkim bólu i męce znaleźliśmy miejsce na parkingu, co wcale nie było łatwe, jako że mniej więcej połowa z kierowców wpadła na ten sam pomysł. I mniej więcej połowie z tej połowy chciało się sikać tak samo jak nam. Pędem pobiegliśmy do baru i jego cudownej, wytęsknionej i wyczekanej toalety. Gdybym miał wtedy wybór między pisuarem i całym majątkiem tego nawiedzonego gościa od Tesli, nie wahałbym się ani chwili. Na co mi te miliardy? Człowiek potem tylko męczy w tym luksusie i jeszcze mu odbija – co widać po jego facjacie.
Tak długo nie sikałem w całym swoim życiu! Leciało i leciało i przestać nie chciało. Za mną zrobiła się kolejka, a jej naczelnik zaczął już przestępować z nogi na nogę. Pewnie by mnie popędził, gdyby wysokie ciśnienie pęcherza nie wywołało przy okazji głośnego dźwięku, świadczącego o tym, że wcale nie oszukuję, proces odwadniania wciąż trwa i w żadnym razie nie należy go przerywać. Mnie za to stopniowo ustępował ból kolan, co świadczyło o znaczącym spadku masy ciała. Gdy kończyłem, stojący za mną tańczył już pełnowymiarowego kankana.
Potem zakup kilku produktów żywnościowych na drogę, jako że trwać miała ona o wiele dłużej niż zakładaliśmy. No i dylemat, którą dalszą drogę wybrać. Na nawigacji polegać nie mogliśmy, bo uparcie kierowała nas na autostradę. Po włączeniu opcji „omijaj autostrady”, wymalowała nam taką trasę, że złapaliśmy się za głowy. Hodo pod Cedynię krócej konno jechał!
Ustaliliśmy zatem: do Miśni bez autostrad, a z Miśni do Drezna – już z uwzględnieniem autostrad. I chciałoby się powiedzieć „ruszyliśmy z przytupem”, ale byłaby to czcza przechwałka. Bowiem cały ruch z autostrady ruszył tą samą drogą – wąskimi drożynami, przez wioski, lasy, pola i sady. Wyobrażacie to sobie? Ten potok samochodów: ciężarówek, osobówek, załadowanych lawet i dostawczaków, który poprzednio pruł dwoma, a czasami trzema pasami autostrady, teraz musiał zmieścić się na wąskiej dróżce, przechodzącą przez środek małej wioski, na której nawet dwie osobówki miały problem się wyminąć! I TIR-y na takiej drodze, na której nie potrafiły nieraz pokonać zbyt ostrego zakrętu!
Dwie minuty stania, trzy sekundy jazdy o kilka metrów. Szykowała się długa noc. I taką by była, gdyby po jakiejś godzinie nie pojawiło się przed nami skrzyżowanie, na którym wszyscy jechali prosto.
- Odbij w lewo! – zaproponował nagle jeden z kolegów, wpatrzony w mapę na komórce. – Nadłożymy trochę, ale tam chyba nie ma takiego korka.
Miałem już tak dość stania w korku, że posłuchałem go od razu… No, nie od razu… Najpierw trzeba było doczołgać się do tego skrzyżowania, czyli za jakiś kwadransik. Ale za to potem! Ho, ho! Nawet czwarty bieg udało mi się wrzucić (skrzynia „szóstka”). Mknęliśmy jak wicher, chyba z 60 km/h! Tylko „ta wydziarana rura z nawigacji” się buntowała i wciąż kazała mi zawrócić. Ale została ostentacyjnie zignorowana i chyba się obraziła, bo na dłuższy czas zamilkła, obliczając nową trasę z każdą, mijaną przez nas przecznicą. I dobrze jej, po co o siebie nie dba!
Pokręciliśmy się trochę po wioskach i małych miasteczkach, aż dotarliśmy do Miśni, a stamtąd, równie malowniczymi dróżkami (chyba, bo było już ciemno) do Drezna i na autostradę. I pomknęliśmy jak huragan! Tylko raz zatrzymaliśmy się na tankowanie. Już w Polsce. Gdy ujrzeliśmy ceny paliwa, złapaliśmy się za głowy. Nie takie zapamiętaliśmy, gdy opuszczaliśmy Najjaśniejszą!
- Ech, zostawić ich na tydzień – mruknąłem niezadowolony.
Ale koniec końców, nie z mojej kieszeni to poszło, więc nie bolało tak mocno.
Nie było jeszcze północy, gdy wreszcie padłem w ramiona Koleżanki Małżonki i Drugorodnego. I obiecałem sobie solennie: nigdy więcej żadnych delegacji! Gdy następnym razem będą chcieli mnie wysłać, chyba złamię sobie rękę. No dobra, palec. Ojej, no złamany paznokieć to też trauma!
KONIEC