Wczorajszy dzień spędziłem bardzo pracowicie, na dokładnym, konsekwentnym i rzetelnym użalaniu się nad sobą. Bo właśnie skończył mi się urlop i trzeba było wracać do pracy. Powodów do narzekania więc miałem mnóstwo.
Najpierw noc, poprzedzająca ranne wstawanie. Gorąca, duszna,
oblewająca potem. Kilkakrotnie przekładałem poduszkę na drugą stronę, bo ta
była mokra od mojego potu. Trudno wypocząć w taką noc. A tu jeszcze dochodzi
świadomość, że nie da się „dospać” rankiem – trzeba się zrywać z łóżka i pędzić
do biura.
Poranki, do tej pory jasne i słoneczne, odeszły w przeszłość
– i to dosłownie. Niebo zasnuły ciemne chmury. Bardzo ciemne. Kolejny powód do
deprechy.
- Może zdążę przed deszczem? – pomyślałem. – Podeptam trochę
szybciej i może jednak rower okaże się szybszy od natury?
Jednak już po chwili – zanim zdążyłem wypić poranną herbatę –
drzewa na osiedlu zaszumiały w charakterystyczny sposób, a parapet zagrał
znajomą, choć dawno nie słyszaną melodię. Pada deszcz.
Ja wiem, że niektórych z Was to absolutnie nie rusza –
zwłaszcza tych z Wysp – ale ja przywykłem jednak do nieco innego klimatu i nie
mam w sobie owej wrodzonej odporności na przemoczenie. Zawsze podziwiałem
Brytyjczyków, że przemoczeni do suchej nitki zdają się nie zwracać na to
najmniejszej uwagi. Ja nie potrafię. Od razu zaczynam marznąć, szczękać zębami
i na drugi dzień pojawia się u mnie gorączka, która eliminuje mnie z czynnego życia
na jakiś tydzień, a następne dwa czyni niezwykle uciążliwymi.
Tak wiem, istnieją peleryny i kurtki przeciwdeszczowe – ale dawno już
przekonałem się, że na rowerze one po prostu nie działają. O długiej nie ma
mowy – zawsze mi się wkręci w szprychy, albo w łańcuch. A zresztą, intensywny
deszcz zawsze gdzieś tam się prześliźnie i zamoczy, najczęściej w jakimś
irytującym miejscu. Krótka kurtka nie ochroni spodni. Myśl, że będę musiał
siedzieć w mokrych ciuchach w klimatyzowanym pomieszczeniu, co przecież potęguje
uczucie zimna, wywołała u mnie dreszcze. Dla mnie to wystarczy, żeby zacząć
pociągać nosem. Trudno, nie będzie porannej porcji ruchu – jadę samochodem.
Deszcz padał tak obficie, że zabrałem nawet parasol.
Niewiele pomógł. Głowa sucha, ale spodnie i buty już nie. Co gorsza, z minuty
na minutę stawał się intensywniejszy. Jadąc do pracy, z niepokojem obserwowałem
lejące się z góry kaskady wody. A niepokój mój wywołany był tym, że moje miasto
leży na niezwykle płaskim terenie, z którego trudno jest odprowadzić nadmiar
wody, z uwagi na brak różnic w wysokości. Te mikroskopijne różnice widoczne są
za to w czasie ulewy, kiedy to niektóre ulice są systematycznie zalewane – i to
niestety te, przez które będę musiał przejechać.
Dojechałem, zaparkowałem, ale huk – tak, już huk – deszczu,
uderzającego w dach samochodu, trochę mnie przerażał. Z parkingu do biura mam
kilka dobrych minut marszu. Zdążę zmoknąć.
Otworzyłem parasol i wyruszyłem w drogę.
Tak jak przypuszczałem, ulewa nie dała za wygraną, a potoki
wody na chodniku nie miały dokąd spłynąć. Szedłem do biura, niemal płacząc,
bowiem po kostki brodziłem w wodzie. Pomimo kurtki i parasola, chroniącego
jedynie górną część ciała, do biura wlazłem w spodniach, ociekających wodą, a z
butów, przy każdym kroku, tryskały mi strumienie, jak z pistoletu na wodę. I weź
teraz, człowieku, pracuj przez tych minimum osiem godzin, będąc przemokniętym!
Płakać mi się chciało.
Pomyślałem, że nie mam wyjścia, urwę się za jakieś pół
godziny do domu, aby się przebrać. Ale ten plan też nie wypalił. Bowiem
podstawowym warunkiem wprowadzenia go w życie, było ustanie deszczu. A ten nie
tylko nie ustawał, ale wręcz przybierał na sile. Przez okno widziałem rzeki,
płynące tam, gdzie niegdyś były ulice. Zielony skwerek niedaleko biura wypełnił
się wodą. Chmury wciąż ciemne, jakby z ołowiu – i ten zupełny brak wiatru. Nie
miało co ich przegnać. Armagedon!
Buty zmieniłem na robocze, których używamy, gdy trzeba wyjść
na halę produkcyjną. Swoje wypchałem papierami – stary, harcerski sposób – i odstawiłem
pod biurko. Spodnie wyżąłem. Nie ma sensu wracać do domu.
Deszcz zelżał dopiero około południa, by o czternastej ustać
zupełnie.
Na moje miasto spadło 100 mm deszczu – 100 litrów na metr
kwadratowy. W ciągu kilku godzin spadła dwumiesięczna norma opadów. Media
określiły ten stan jako tzw. „powódź błyskawiczną”. Zalane posesje, drogi,
samochody. Przemoknięci mieszkańcy brodzili po kolana w wodzie. Przed fajerantem
dostałem telefon od Drugorodnego, który poradził mi omijać niektóre ulice.
- Ja musiałem zawrócić – oznajmił. – Ciężarówką!
Sygnały wozów Straży Pożarnej i policji słychać było do
późnych godzin wieczornych.
Dziś rano, jadąc do pracy, mogłem podziwiać nowe jeziora w
parkach i kilku innych miejscach. Minie kilka dni, zanim ziemia wchłonie taki
nadmiar wody.
Jak na razie nie kicham. Trochę kaszlę – ale to pozostałość
poprzedniej dolegliwości. Dziś zapowiadali upały. Dobrze, bo miasto szybciej
wyschnie. Źle, bo zacznie przedtem gnić.
Zaczyna się szacowanie strat.
Nie narzekaj na ulewy, u mnie susza straszliwa, nie ma trawników, z drzew spadają liście...
OdpowiedzUsuńjotka
:) To trochę tak, jakbym nie mógł narzekać na pożary, bo u Ciebie leje. I susza zła, i powódź straszna - czyż nie?
UsuńPowodzi ani pożaru nikomu nie życzę, ale chyba teraz tak będzie, same skrajności...a my słabo przygotowani po prostu.
Usuńjotka
I dwie pory roku - i żadnego okresu przejściowego.
UsuńDobrze czytalo sie, umiesz pisac, kiedy doszlam do momentu ze bedziesz szedl kilka minut z parkingu to biura i rozleglo sie u mnie dobijanie do drzwi, zal mi bylo oderwac sie od czytania. Na szczescie bylo to tylko odebranie lekow w drzwiach dostarczonych z apteki, wiec szybko wrocilam do Twojego marszu w deszczu.
OdpowiedzUsuńOj, czyżby ktoś tu jeszcze nie znał mojego zamiłowania do narzekania? ;)
UsuńA u nas sucho bardzo.
OdpowiedzUsuńUlewy nie zazdroszczę, bo taki nadmiar wody przynosi wiele szkód!
Pozdrawiam:)
Utworzyło się w mieście kilka nowych jezior. Płytkich wprawdzie, ale komary mają się gdzie rozmnażać ;)
UsuńJuż dawno nie widziałam deszczu, bo mieszkam w jakiejś mało deszczowej części miasta i często mam na "pogodynce" komunikat, że pada w moim mieście deszcz, ale to pada w którejś innej dzielnicy, nie w mojej. Z lękiem myślę o takim super ulewnym deszczu, bo tu gdy są takie super wielkie ulewy to często jest zalane metro, a bez niego to niezła klęska komunikacyjna dla wielu ludzi. A któregoś dnia padało u mnie po stronie północnej budynku, a po południowej było sucho. Istne wariactwo. Życzę Ci umiarkowanego słoneczka!
OdpowiedzUsuńInna sprawa, że Berlin to spore miasto, a ulewa to zwykle zjawisko lokalne. Gdzieś tam niedaleko zalewa piwnice, a u Ciebie nawet kropla nie spadnie.
UsuńI wczesniej i teraz mieszkam w okolicy o czestych flash flood wiec wiem o czym mowisz. Mam o tyle lzej ze nie pracuje wiec jazde do "miasta" , o ile nie mam umowionej wizyty, moge spokojnie przeczekiwac w domu. Albo, gdy mnie zlapie na miescie, przeczekac gdzies na parkingu - bo u nas sa raczej przelotne.
OdpowiedzUsuńZycze bys nie odchorowal :)
A te, no, aligatory, to u Ciebie występują? Bo jak okolicę zaleje, to ja bym się bał.
UsuńOch - wypluj to slowo! bo mieszkam, zupelnie blisko Everglades a tam ich pelno. Co wiecej w tym Everglades zyja weze boa i pytony, jednak nie slyszalam by docieraly do miasta.
UsuńBoa to owszem, ale pytony? To chyba z jakiejś hodowli uciekły!
Usuńw moich rejonach nie dzieje się nic... to znaczy dzieje się dużo, nie dzieją się jedynie jakieś przegięcia, ekstrema pogodowe... jest na zmianę: dzień, dwa słoneczne, taki jeszcze prawie upał, potem dwa dni deszczowo lub strasząco deszczem... rower odpoczywa, śpi, ale to bardziej przez gości, z którymi sporo śmigało się autami po okolicy, przeważnie krajoznawczo, trochę też zakupowo... ale pamiętam z kiedyś pewne kursy do pracy i z pracy, i to było zawsze tak, że gdy rano padało, to rower odpadał, zaś w drodze powrotnej, to sobie mogłem moknąć, byle tylko parę drobiazgów zabezpieczyć folią i w drogę... w końcu na końcu czeka mnie prysznic, zmiana ciuchów i ewentualne wygrzanie się w łóżku w razie jakiegoś zbytniego zimna... inne Twoje uwagi podzielam: peleryna to porażka, zaś jakieś krótsze warianty ubioru wierzchniego to też porażka... parasola nie używam wcale, co najwyżej na jakieś szybkie wypady do okolicznego sklepu, ale teraz nie ma u mnie okolicznych sklepów...
OdpowiedzUsuńp.jzns :)
Też tak mam - zmoknięcia boję się tylko, kiedy jadę TAM. Jak jadę Z POWROTEM, to mogę sobie moknąć - choć nie lubię. A nie lubię, bo łatwo łapię wszelkie objawy grypy i rower, gdy przemoknie, zaczyna strasznie trzeszczeć, co mnie niesamowicie wkurza.
UsuńJota w jote opisales moje przezycia ... tu co prawda na Wyspach leje regularnie, moze nie tak intensywnie , ale co z tego, ze do pracy dojedzam autem, jak potem z parkingu jest 15 min marszu do biura. Podczas jednej ulewy dotarlam splukana od stop do glow, w butach chlupotalo , i bylo wiadome , ze bede chora na bank, jak tego z siebie nie zdejme. Buty wypchalam papierem i postawilam za lodowka wydajaca cieplo ( grzejniki nie grzeja , jest klima, a jedyne zrodlo ciepla to paradoksalnie : lodowka 😬), na tejze lodowce z tylu powiesilam skarpetki , i na szczescie znalazlam w szufladzie buty , ktore nam dali do chodzenia na produkcje. Teraz trzymam w biurku caly zestaw : skarpetki, buty i rajstopy na zmiane :))) I nic nie wskazuje na to, zebym sie mogla do tego wiecznego popadywania przyzwyczaic 🙈Ale deszcz jest potrzebny tak samo jak slonce :) Pozdrawiam Kitty
OdpowiedzUsuńWszystko jest potrzebne, ale z umiarem. A u nas albo upały i susza, albo ulewa i powodzie.
UsuńSwoją drogą, miło mi znów Cię gościć :)
Dzieki :)) zagladam regularnie. A jak sie udal urlop?? Nic nie napiszesz ile koszulek przenioslo sie w inna kategorie? :)) Kitty
UsuńWakacje były miłe, ale niespecjalnie ciekawe z beletrystycznego punktu widzenia - nie bardzo mam co opisywać.
UsuńU mnie w poniedziałek było to samo, ja zdązyłam wejść, ale ci co przyszli po mnie to albo własnie fontanny wody z butow, albo zdjeli buty i na boso weszli - przed budynkiem kałuża miała głębokośc do pół łydki. Widzieliśmy straż po burzy jak przyjechała wypompować. Przed szpitalem i w centrum na tzw Dołku ( i to jest dobrze oddająca położenie nazwa) mozna było kajakiem.
OdpowiedzUsuńWczoraj sucho, a dziś znów deszcz, nie wziełam parasolki, więc tylko naciągnełam czapke z daszkiem na głowę i ze spokojem Brytyjki się przemieszczałam. Buty mi chyba do jutra nie wyschną ;p
No, ale jesteś kobietą - więc na pewno masz jeszcze jakieś 40 par innych ;)
UsuńEh aż mi deprecha wejdzie do tej opowieści. Rozumiem całkowicie, nie lubię deszczu, nie lubię moknąć, marznąć, pracować... a to mało kto lubi. Narzekałabym w tej sytuacji jak samo, o ile nie bardziej.
OdpowiedzUsuńDobrze, że tu jeszcze trochę sierpniowych gorących dni, ale jesień się zbliża i już mnie ten fakt dobija.
Widzę, że nie tylko ja tak mam. Jesień to u mnie murowana deprecha. Ożywiam się trochę przed Świętami, ale zaraz po nich - druga fala.
UsuńWłaśnie do mnie boleśnie dotarło, źe zaraz jesień, chociaż w tym roku u nas jesień była przez połowę czerwca i połowę lipca, może dla odmiany lato pojawi się we wrześniu?
OdpowiedzUsuńA u nas odwrotnie - lato przyszło wcześnie. Oby trwało jak najdłużej, choć te upały mogłoby sobie odpuścić.
Usuń