Kiedyś w naszym zakładzie była malarnia. Dziś już nie produkujemy malowanych wyrobów – poza nielicznymi, malowanymi w kooperacji – i całe szczęście dla młodych, zdolnych inżynierów. Bowiem Wielkanoc to czas malowania jaj, w związku z czym, w każdym zakładzie, co roku nieodmiennie „młodym” robi się ten sam kawał.
- Młody, z malarni dzwonili, masz tam zaraz przyjść!
Młody, pełen energii i chęci do pracy, nie każe na siebie długo czekać. Zjawia się w malarni niemal natychmiast, najdalej po kilku minutach, jeśli zakład spory. Malarze nie muszą być o niczym uprzedzani – znają ten kawał od lat. Biorą pistolety, zakładają maski i okulary, po czym każą młodemu zdjąć spodnie…
Ale, jak już nadmieniłem, naszego zakładu to nie dotyczy. Jaja malujemy dopiero po pracy.
Do moich świątecznych obowiązków, poza sprzątaniem, należy pomalowanie jajek i wyrzeźbienie barana. Kiedyś pisałem o baranie, nawet foty wrzuciłem, teraz opiszę, jak przygotowywałem jajka.
Czynności pierwsza, to obieranie cebuli. Wczesnym rankiem dorwałem się do koszyczka z warzywami i narobiłem trochę bałaganu, po czym cały bałagan umieściłem w rondelku, zalałem wodą, wsadziłem trzy jajka, dokładnie je przedtem szorując i wstawiłem na mały ogień. Koniecznie mały, żeby nie popękały. I zająłem się baranem…
Gdy pół pokoju było już umazane od masła, usłyszałem dziwne bulgotanie. Dobiegało z kuchni. Co to może być? Szybka inspekcja i załamanie rąk. Moje jaja! Znaczy, zdaję sobie sprawę, jak to zabrzmiało, ale zakładam, że każdy wie, o czym piszę. W garnku bulgoce, jak w gejzerze. Jak to się mogło stać? Kto włączył ten wielki ogień pod rondelkiem?
Ponieważ Koleżanka Małżonka poszła po zakupy, a młodzież chrapała w najlepsze, nie było na kogo zwalić winy. Uznałem, że w ramach wielkanocnej pokuty sam się uderzę w pierś – musiałem przez nieuwagę pomylić pokrętła.
Jaja, oczywiście, popękały. Zwłaszcza jedno pomyliło święta i wypuściło malowniczy warkocz, niby kometa nad Betlejem. Warkocz, jak całe jajo, zabarwił się na brązowo, co nie wyglądało specjalnie apetycznie. Ale przecież nie wyrzucę do śmieci jaja, być może zapłodnionego, bo to morderstwo. Zjedzenie go jest dopuszczalne, bo wtedy to jedynie polowanie, a więc grzech znacznie mniejszy, bo tłumaczony potrzebą zdobycia pożywienia.
Wyciągnąłem popękane jaja, obrałem z brązowej skorupki i położyłem na talerzyku. Będą na śniadanie kanapki z jajkiem! A że brązowym… Cukier też bywa brązowy. Sięgnąłem po następne.
Nie wiem, jak to się stało, że jajo wyskoczyło mi z rąk. Musiało być już mocno zalęgnięte, skoro miało taką siłę. Dość, że się strzaskało. Jak tak dalej pójdzie, to cały mendel zużyję na dwie pisanki! Trudno, powędrowało do lodówki, jako materiał na jajecznicę, a trzy inne włożyłem do rondelka, tym razem naprawdę na mikroskopijny ogień.
Tak, jesteście czujni! Moje gratulacje! Ale tak właśnie było – trzy jajka na dwie pisanki. Bo nauczony doświadczeniem, uznałem, że jedno na pewno się nie uda. Ale udały się wszystkie trzy. Wyszły śliczne – ciemnobrązowe, równomiernie zabarwione.
Po śniadaniu zabrałem się za skrobanie. Ale nie nożykiem, ani żyletką – to były technologie dnia wczorajszego (jeszcze z zeszłego roku). Dziś dysponowałem wspaniałą, wielofunkcyjną miniszlifierką, z bogatym wyposażeniem. Do wyposażenia należały nie tylko najróżniejsze ściernice, szczoteczki, wiertła, freziki i inne narzędzia, ale nawet elastyczny wałek, nasadzany na końcówkę, nasuwający skojarzenia z wiertłem dentystycznym i równie poręczny.
Nie wiedziałem, jak skrobie się tym jajka (ech, skojarzenia to przekleństwo!). Nie miałem żadnego doświadczenia. Nie bardzo wiedziałem, jakie założyć narzędzie. Zacząłem od małego frezu. Zabzyczała szlifierka, chwyciłem narzędzie w dłoń i przytknąłem do skorupki. Pojawiła się śnieżnobiała biel. Niestety, było to białko. Narzędzie okazało się za ostre i momentalnie przepiłowało skorupkę na wylot. Kolejne jajko powędrowało do sałatki… Po wysłuchaniu tradycyjnego ochrzanu, zabrałem się za dalszą robotę.
Nie powiem, że się namęczyłem. Gdy zmieniłem narzędzie na podobne do tego, jakim stomatolog u pacjenta wzbudza wiarę w Boga, a przynajmniej pobudza go do modlitwy, robota szła szybko i łatwo. Trzeba było tylko uważać, żeby nie przyciskać za mocno. Na jednej wyskrobałem jakieś motywy roślinne – kilka gałązek rośliny niewiadomego gatunku, o ulistowieniu naprzeciwległym. Najlepszy botanik nie rozpoznałby gatunku, bo trochę za późno przyszło mi do głowy, żeby naśladować przyrodę. Ale, co tam – to była rajska roślina, niespotykana na ziemi. Na pewno jadalna, a w każdym razie używana na przyprawy, albo jako używka. Adaś używał jej do sporządzania słodkiego wywaru, po którym miał wizje i słyszał głosy! Nazywała się słodziczka halucynka (sacharosus debilis). Byłby na to ziele skroił niejedną panienkę, ale okoliczności sprawiły, że wielkiego wyboru nie miał.
Drugiemu jaju przyspieszyłem dojrzewanie i przerobiłem je na w pełni ukształtowanego zajączka. I, jak co roku, zacząłem zastanawiać się, skąd w wielkanocnej tradycji wziął się ten zając. Ktoś z Was wie? Aktywny przez cały rok, raczej nie jest symbolem wiosny. Męczeńska śmierć raczej też nie wchodzi w rachubę, przynajmniej nie bardziej męczeńska niż w przypadku innej zwierzyny łownej. Dla skór się na zające nie poluje, więc nie ma czego na prawidle – niby na krzyżu – rozciągać. Nawet z jaja się nie wylęga, przynajmniej nie z takiego wysiadywanego, oskorupkowanego. Gdyby o zmartwychwstanie chodziło, to już bardziej pasowałby kot.
Jak co roku, zagadka nie pozostała rozwiązana. A Koleżanka Małżonka ma po uszach, bo za dobrze gotuje i do dziś mnie brzuch boli od obżarstwa. Jakby tej łososiowej rolady nie mogła robić częściej!
Gdyby nawet Koleżanka Małżonka robiła ową roladę często to też byś się przejadał- człowiek tak ma, niestety. Gorzka czekolada jest dostępna "na okrągło" i wcale się mniej nią nie obżeram. Masz rację- dziwne z tymi zającami - mnie się zając kojarzy raczej z jesienią, bo wtedy się na nie poluje. A może się komuś króliki z zającami pomyliły, bo na wiosnę w wielu gospodarstwach kupuje się króliki na tucz i skórki. Pisanki robiłam tylko w wieku dziecięcym, też metodą cebulowych łupinek. Ale kilka razy robiłam na Wielkanoc marynowane jajka - są naprawdę pyszne a jeśli zalewa jest kolorowa, to wtedy są to "marmurkowe marynowane jajka".
OdpowiedzUsuńWrzucę przepis na blog.
Miłego, ;)
Marynowane, znaczy w occie? A ze skorupkami, czy bez? A, rozumiem, ocet rozpuszcza skorupkę!
UsuńI tak trudno mi to sobie wyobrazić. Poczekam na przepis.
Przepis na blogu- smacznego!.
UsuńNo dosłownie jaja. Uśmiałam się przyzwoicie z Twych przypadków jajecznych ;-). Marynowane jajka, o których zaś pisze Anabell robiłam kiedyś i ja. Polecam :-).
OdpowiedzUsuńPoczekam na przepis, bo zupełnie nie potrafię sobie wyobrazić tej potrawy. Ale kiedyś nie potrafiłem sobie wyobrazić mięsa na słodko - a dziś zajadam się tym co jakiś czas, jak Koleżanka Małżonka się nudzi. Lubię, jak się nudzi, bo zawsze wymyśli coś smacznego.
UsuńMoja Młoda, specjalistka od spraw artystycznych, robi sobie jaja igłą grawerską. Jak suchoryt wychodzi, jajka też muszą :D
OdpowiedzUsuńGdzieś widziałem jaja ażurowe, robione techniką podobną do mojej. Dosłownie, skorupki, przerobione na koronki. Że im to nie pękło...
Usuńostatnio coś słyszałam, że jakaś Bogini pradawna była,niejaka Easter, i że niby zając to było jej takie przewodnie zwierzątko, taki symbol, i dlatego ... :)
OdpowiedzUsuńoraz ja po jajkach nie drapię... znaczy jajek nie drapię... znaczy, nie robię pisanek,o!!.
Widzi mi się to mocno naciągane, zwłaszcza imię tej bogini. Kościół przez wieki z takim zaangażowaniem tępił wszelkie przejawy pogańskich wierzeń, że z pewnością nie nazwałby swojego najważniejszego święta imieniem pogańskiej bogini.
Usuńbo to w Anglii było, nie w Polsce... a jak w Anglii się nazywa Wielkanoc?... przecież nie Big night tylko Easter day, o!!... :)
UsuńMyślisz, że anglikanie bardziej liberalni od katolików? Wziąwszy pod uwagę czasy, w jakich kształtowała się tradycja, trudno w to uwierzyć.
Usuńczy Ty musisz tak marudzić???... chciałeś wyjaśnienia, podałam Ci je jak na tacy, a Tobie wciąż nie tak... więcej nie pomogę, a kto wie, może nawet się ofocham...
Usuńale ponieważ jeszcze nie podjęłam decyzji w tym temacie, to życzę Ci miłego dnia ... :))))))))
A fochaj, fochaj... Jedna pani oficer już mi wyjaśniła, co to jest FOCH.
Usuńha ha ha, nie cwaniakuj, też wiem, co to znaczy ... :)
UsuńNitagerze, a zdjęć nie dołączyłeś ! tych drapanych, podrapanych, no jakichś tam jaj :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam poświątecznie, najedzona z umiarem, bo i ja świetnie gotuję i piekę :)
Ano, się trochę zgapiłem. Teraz za późno, zostały tylko pokruszone skorupki. Chyba, że masz na myśli coś innego, niż ja, ale ten blog nie ma klauzuli "Dozwolony od lat osiemnastu" ;)
UsuńMnie się wydaje, że wielkanocny kult zająca jest efektem ubocznym radzieckiego filmu animowanego Wilk i Zając (Nu Pogodi).
OdpowiedzUsuńDobre, wspominam z przyjemnością.
UsuńŚwięto męki Jezusa bardziej kojarzyłoby mi się z wilkiem...
UsuńJa w tym roku nie skrobałam żadnych jaj!
OdpowiedzUsuńA akurat Ty zrobiłabyś to najładniej... To może chociaż barana wyrzeźbiłaś?
Usuńtechnika w służbie świąt a ja skrobię tradycyjnie
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Wolę frezować - choćby dlatego, że "skrobanie jaja" brzmi bardzo niepolitycznie, a gdyby doszła do władzy opcja proklerykalna - wręcz karalnie!
UsuńNie wiedziałam, że można skrobać używając już tak zaawansowanej technologii! :)
OdpowiedzUsuńSuper, szkoda, że nie pokazałeś zdjęć.
O zdjęciach pomyślałem dopiero wtedy, gdy z pisanek zostały skorupki. Ot, przedświąteczny pospiech i jego skutki!
UsuńNie wiedziałam, że można skrobać używając już tak zaawansowanej technologii! :)
OdpowiedzUsuńSuper, szkoda, że nie pokazałeś zdjęć.
A tan komentarz sobie zostawię do poprawienia statystyk.
UsuńA gdzie zdjęcie??!!
OdpowiedzUsuńjak to nie wiesz dlaczego zając? Zając na Wielkanoc przynosi jajka! ;)