Sytuacja, którą tu opisuję, wydarzyła się naprawdę, bardzo dawno temu. Przeczytałem kiedyś jej opis w wiarygodnym źródle naukowym (tytułu nie podam, bo mi za reklamę nie płacą). Opis ten, jak to naukowe źródło, był suchy, lakoniczny, przedstawiał raptem kilka gołych faktów, a niemal zupełnie pozbawiony był emocji. A nie powinien być. Nie na ten temat. Ta scena zasługuje na coś więcej, niż cztery linijki.
Postanowiłem, dodać nieco uczucia. Zapewne rozminę się tu z mniej istotnymi szczegółami, ale i tak uważam, że warto. To nie jest naukowe źródło – to wizja artystyczna, w której najważniejsze są emocje.
Działo się to w czasach, kiedy poważny, renesansowy klasycyzm ustąpił miejsca swobodniejszemu i rozmiłowanemu w lekkości barokowi. Początek XVIII wieku, niewielkie miasto w niemieckiej Turyngii.
Działo się to w czasach, kiedy poważny, renesansowy klasycyzm ustąpił miejsca swobodniejszemu i rozmiłowanemu w lekkości barokowi. Początek XVIII wieku, niewielkie miasto w niemieckiej Turyngii.
* * *
Organista był już stary. Czuł to w każdym mięśniu i każdej kości. Z roku na rok coraz mocniej. Wchodzenie po schodach, prowadzących do kościelnych organów, kosztowało go coraz więcej wysiłku. I te kolana, bezlitośnie przypominające mu o przeżytych latach. Kiedyś bolały go tylko wtedy, gdy zbierało się na deszcz. Teraz z byle powodu, a najczęściej bez powodu. Mimo to, wiadomość o zatrudnieniu na jego miejsce nowego organisty, była dla niego jak kubeł zimnej wody.
Tak, oczywiście, nie pozwolą mu umrzeć z głodu. Na to ci panowie są zbyt szlachetni, szlag by ich trafił! Dostanie coś w rodzaju skromnej emerytury, w uznaniu jego półwiecznej służby. Ale po co miał żyć, skoro nikomu nie był już potrzebny? Dzieci pozakładały rodziny, żona, świeć Panie nad jej duszą, od dawna spoczywała na przykościelnym cmentarzu. Muzyka była jedyną rzeczą którą miał. I ona miała jego. O tych organach wiedział wszystko. Wiedział, co trzeba zrobić, gdy przycisk niespodziewanie wyskakiwał, wiedział, że pedał „D” trochę się chyboce i trzeba naciskać go uważnie, odruchowo usztywniał palec, gdy wciskał klawisz wysokiego „gis”, bo sprężyna była tam słabsza. Pokażcie mu innego, który potrafiłby tak dobrze okiełznać ten instrument! A jednak… Jak to powiedział rajca, zasłużył sobie na odpoczynek. Ech…
Kogo przyjęli na jego miejsce? Spytał znajomego kupca. Ten nie pamiętał nazwiska, ale zdążył go już spotkać. Jakiś gołowąs, nie ma jeszcze dwudziestu lat. To była dla niego prawdziwa potwarz. Liczy się młodość, a nie umiejętności! Przecież miną lata, zanim taki chłopak, choćby najzdolniejszy, nauczy się grać tak, żeby mu dorównać. Niesprawiedliwy ten świat!
Starannie wytarł kurz z klawiatury. Po co to właściwie robi? Niech sobie smarkacz sam sprząta! Ale nie, ten instrument zasługuje na to, żeby popieścić miękką szmatką. Był jego najbliższym przyjacielem przez tyle lat.
Westchnął przeciągle. Już czas. Chłopak zaraz przyjdzie. Trzeba mu będzie przekazać klucz… Zamknął pomieszczenie i rozpoczął wędrówkę po schodach w dół. Kolana bolały do jeszcze bardziej, niż przy wchodzeniu.
- Przekaż mu klucz i pokaż, co i jak – polecił mu rajca.
A co, niańką jest? Niech sobie smarkacz sam znajdzie klucz! Co ma mu pokazać? Jak się gra? Skoro nie wie, to dlaczego robią go organistą!? Bunt zaczął narastać w jego sercu. Zgramolił się na dół i usiadł w kościelnej ławce, lekko dysząc. Poczeka tu na niego. Poczeka, aż chłopak zmęczy się szukaniem klucza. Dopiero wtedy „przypomni sobie”, że ma go w kieszeni. Przyda się młodemu lekcja pokory na początek.
Brama kościelna uchyliła się lekko. Snop porannego słonecznego światła liznął kamienną posadzkę i zamigotał cieniem wchodzącej postaci. Organista udał jednak, że nie zauważył. Przymknął powieki.
- Przepraszam, czy to pan ma klucz do chóru? – cichy, dźwięczny głos zabrzmiał mu przy uchu.
Zaskoczony organista otworzył oczy i spojrzał na swego następcę.
Był to młody chłopak, skromnie, choć schludnie ubrany, o miłej twarzy i ciepłym spojrzeniu. Była w jego oczach jakaś serdeczność, która sprawiła, że organista odruchowo sięgnął do kieszeni i podał mu klucz, zapominając o swoich planach. Młodzieniec podziękował mu, miło się uśmiechając i czym prędzej popędził na górę. Szczęknął zamek…
- No, to teraz posłucham, czy on w ogóle umie grać – mruknął do siebie organista, potrząsając głową, zły sam na siebie, że oddał klucz bez żadnych ceregieli. Co z tego, że wyglądał sympatycznie?
Długo nie czekał. Kościół wybuchł! Po prostu… Potężny akord wstrząsnął nim tak, że organista drgnął, jakby przeszył go piorun i otworzył oczy na całą szerokość. A potem drugi, trzeci, nieco wydłużony. I ostre staccato, gdy chłopak, przebierając po klawiszach, uczył się je wyczuwać, zakończone kolejnym akordem, płynnie przechodzącym w inny.
Organista poczuł, jak serce łomoce mu w piersi. Nawet nie wiedział, że z tych organów da się wydobyć taki dźwięk!
A to nie koniec. Echo, błąkające się po pustym kościele, wzmocniło dźwięki piszczałek. Cały budynek zabrzmiał przepiękną muzyką. Potężne basy sprawiały, że dźwięk stał się głęboki i wielowymiarowy. Szybkie, wysokie dźwięki dodawały znanej mu melodii niespotykanej dotąd żywotności. Organista już nie rozmyślał, nie rozpaczał, nie żalił się. W jego umyśle nie było już miejsca na nic innego – w całości wypełniała go ogarniająca zewsząd muzyka. Cudowna muzyka! Boska! Poczuł gęsią skórkę na całym ciele.
Nie wiedział, jak długo to trwało. Zatracił się w niej zupełnie. Nigdy jeszcze nie słyszał tak wspaniałej gry.
Wreszcie wszystko ucichło. Szczęknął zamek. Młodzieniec, zadowolony z próby instrumentu, zaczął schodzić po schodach, układając sobie w myślach dźwięki, którymi powita parafian na wieczornej mszy. Na początek coś spokojnego, co nie rozproszy ludzi, coś sprzyjającego skupieniu. Potem będzie kazanie, więc organy milczą, następnie będą drobne wstawki. Dopiero na koniec… Ale co to?
Ciemna postać, stojąca u podstawy schodów, wyrwała go z zamyślenia. Stary organista czekał tam na niego. Gdy zszedł na dół, chwycił go za rękę i ścisnął z całej siły. Miał łzy w oczach.
- A ja ci, synku, nie chciałem dać klucza! – wyznał łamiącym się głosem.
Chłopiec uprzejmie odwzajemnił uścisk i skłonił się, choć nic z tego nie rozumiał. Jak to nie chciał dać klucza? Przecież wystarczyło spytać, a dostał go do ręki.
- Jak się nazywasz, chłopcze? – spytał starzec, ocierając łzy.
Młodzieniec skłonił się skromnie.
- Bach, proszę pana – i dodał, uśmiechając się, – Johann Sebastian Bach.
Starannie wytarł kurz z klawiatury. Po co to właściwie robi? Niech sobie smarkacz sam sprząta! Ale nie, ten instrument zasługuje na to, żeby popieścić miękką szmatką. Był jego najbliższym przyjacielem przez tyle lat.
Westchnął przeciągle. Już czas. Chłopak zaraz przyjdzie. Trzeba mu będzie przekazać klucz… Zamknął pomieszczenie i rozpoczął wędrówkę po schodach w dół. Kolana bolały do jeszcze bardziej, niż przy wchodzeniu.
- Przekaż mu klucz i pokaż, co i jak – polecił mu rajca.
A co, niańką jest? Niech sobie smarkacz sam znajdzie klucz! Co ma mu pokazać? Jak się gra? Skoro nie wie, to dlaczego robią go organistą!? Bunt zaczął narastać w jego sercu. Zgramolił się na dół i usiadł w kościelnej ławce, lekko dysząc. Poczeka tu na niego. Poczeka, aż chłopak zmęczy się szukaniem klucza. Dopiero wtedy „przypomni sobie”, że ma go w kieszeni. Przyda się młodemu lekcja pokory na początek.
Brama kościelna uchyliła się lekko. Snop porannego słonecznego światła liznął kamienną posadzkę i zamigotał cieniem wchodzącej postaci. Organista udał jednak, że nie zauważył. Przymknął powieki.
- Przepraszam, czy to pan ma klucz do chóru? – cichy, dźwięczny głos zabrzmiał mu przy uchu.
Zaskoczony organista otworzył oczy i spojrzał na swego następcę.
Był to młody chłopak, skromnie, choć schludnie ubrany, o miłej twarzy i ciepłym spojrzeniu. Była w jego oczach jakaś serdeczność, która sprawiła, że organista odruchowo sięgnął do kieszeni i podał mu klucz, zapominając o swoich planach. Młodzieniec podziękował mu, miło się uśmiechając i czym prędzej popędził na górę. Szczęknął zamek…
- No, to teraz posłucham, czy on w ogóle umie grać – mruknął do siebie organista, potrząsając głową, zły sam na siebie, że oddał klucz bez żadnych ceregieli. Co z tego, że wyglądał sympatycznie?
Długo nie czekał. Kościół wybuchł! Po prostu… Potężny akord wstrząsnął nim tak, że organista drgnął, jakby przeszył go piorun i otworzył oczy na całą szerokość. A potem drugi, trzeci, nieco wydłużony. I ostre staccato, gdy chłopak, przebierając po klawiszach, uczył się je wyczuwać, zakończone kolejnym akordem, płynnie przechodzącym w inny.
Organista poczuł, jak serce łomoce mu w piersi. Nawet nie wiedział, że z tych organów da się wydobyć taki dźwięk!
A to nie koniec. Echo, błąkające się po pustym kościele, wzmocniło dźwięki piszczałek. Cały budynek zabrzmiał przepiękną muzyką. Potężne basy sprawiały, że dźwięk stał się głęboki i wielowymiarowy. Szybkie, wysokie dźwięki dodawały znanej mu melodii niespotykanej dotąd żywotności. Organista już nie rozmyślał, nie rozpaczał, nie żalił się. W jego umyśle nie było już miejsca na nic innego – w całości wypełniała go ogarniająca zewsząd muzyka. Cudowna muzyka! Boska! Poczuł gęsią skórkę na całym ciele.
Nie wiedział, jak długo to trwało. Zatracił się w niej zupełnie. Nigdy jeszcze nie słyszał tak wspaniałej gry.
Wreszcie wszystko ucichło. Szczęknął zamek. Młodzieniec, zadowolony z próby instrumentu, zaczął schodzić po schodach, układając sobie w myślach dźwięki, którymi powita parafian na wieczornej mszy. Na początek coś spokojnego, co nie rozproszy ludzi, coś sprzyjającego skupieniu. Potem będzie kazanie, więc organy milczą, następnie będą drobne wstawki. Dopiero na koniec… Ale co to?
Ciemna postać, stojąca u podstawy schodów, wyrwała go z zamyślenia. Stary organista czekał tam na niego. Gdy zszedł na dół, chwycił go za rękę i ścisnął z całej siły. Miał łzy w oczach.
- A ja ci, synku, nie chciałem dać klucza! – wyznał łamiącym się głosem.
Chłopiec uprzejmie odwzajemnił uścisk i skłonił się, choć nic z tego nie rozumiał. Jak to nie chciał dać klucza? Przecież wystarczyło spytać, a dostał go do ręki.
- Jak się nazywasz, chłopcze? – spytał starzec, ocierając łzy.
Młodzieniec skłonił się skromnie.
- Bach, proszę pana – i dodał, uśmiechając się, – Johann Sebastian Bach.
Pięknie to opisałeś.Dziękuję.
OdpowiedzUsuńTo nie ja - to życie. To wydarzyło się naprawdę.
UsuńAleż to TY opisałeś "to życie".
UsuńA co za problem skopiować coś, co istnieje? Stworzyć coś nowego - to jest sztuka!
UsuńAż mi dech zaparło!
OdpowiedzUsuńByło nie jeść klusek przy czytaniu ;)
UsuńTakiego zakończenia się nie spodziewałem. BRAWO!!!
OdpowiedzUsuńBrawa nie dla mnie - należą sie bohaterom tej historii, bo to oni ją stworzyli, nie ja.
UsuńNaprawdę wzruszające. Te dźwięki aż mnie ogłuszyły. Jesteś Mozartem pióra!
OdpowiedzUsuńEch, Ty i ten mój nieustający problem z Twoimi komentarzami. Ironia powinna zostać zabroniona. A przynajmniej przejrzyście oznakowana.
UsuńZakończenia akurat się spodziewałem...:) Znamy też miano tego poprzednika?
OdpowiedzUsuńKłaniam nisko:)
Znamy, ale nie pamiętamy. Musiałbym, pogrzebać w źródłach, a że papierowe i nieco zakurzone, w dodatku gdzieś na dnie szafy, niespecjalnie mi się chciało.
UsuńDźwięki mają moc, ale i słowa mają moc. Nie każdy potrafiłby opisać te sceny tak, by czytający usłyszał muzykę. Tobie się udało, zatem - czapki z głów.
OdpowiedzUsuńPoczątkowo chciałem wrzucić tu link do jakiejś kantaty - ale wszystkie utwory, jakie znalazłem na youtube, powstały o wiele później, a nie chciałem mieszać epok.
Usuńteż dostałam gęsiej skorki czytając Twój tekst, Nitagerze...
OdpowiedzUsuńprzepiękne
Gęsią skórkę dostaję wyłącznie za pośrednictwem uszu. Gdy słyszę jakiś utwór, który mnie porusza do głębi i trąca jakąś strunę, ukrytą w mojej podświadomości. Więc w tym przypadku - może po prostu było Ci zimno?
UsuńPrzypomniałeś mi jedną z moich ulubionych książek młodości: Napisała ją Gabriela Pauszer- Klonowska, a nosiła tytuł "Historie nie- wymyślone". W podobny sposób przedstawiała kluczowe epizody z życia wybitnych postaci. Mnie najbardziej w pamięci utkwiła historia szczepionki przeciw wściekliźnie, oczywiście z Ludwikiem Pasteurem w roli głównej.
OdpowiedzUsuńMówisz o opowiadaniu "Chłopiec z Alzacji"?
UsuńMnie z kolei utkwiła w pamięci opowieść (ale ani tytułu, ani autora to już sobie nie przypomnę) o drobnych hodowcach jedwabników, które zaczęła trawić jakaś zaraza. Ponieważ w rejonie było to podstawowe źródło dochodu, wszystkim zajrzała w oczy bieda. Dopiero Pasteurowi, ze swoim zespołem naukowców, po wielkich trudach udało się ją zwalczyć, ale do tego trzeba było zmienić mentalność hodowców, co okazało się największym wyzwaniem.
Aria na strunie G mam zawsze łzy w oczach gdy jej słucham :) Ale organy to przede wszystkim wstrząsająca Toccata.
OdpowiedzUsuńPiękna opowieść dodałeś jej barwy i ciepła.
Toccata, oczywiście, wstrząsająca, ale moim zdaniem grana razem z nią fuga jest jeszcze bardziej ekscytująca. Podoba mi się zwłaszcza ten fragment, mniej więcej w jednej trzeciej, gdy następuje pozorny chaos. No i zakończenie, sprawiające najpierw wrażenie, ze jest grane jednym palcem, od niechcenia, aby potem wybuchnąć.
UsuńBrawo za opis. Jakbym tam była niewidzialna.... słuchająca i obserwująca tę scenę :)
OdpowiedzUsuńPrzyznaj się, że schowałaś się w zakrystii i obserwowałaś ;)
UsuńŚwietne :)
OdpowiedzUsuńMiło mi, że Ci się podobało.
UsuńNaprawdę poruszające, wspaniałe opowiadanie! Tak sobie myślałam, czy tym chłopakiem będzie... Bach? I zgadłam! ;) Jestem pod wielkim wrażeniem, na serio. Kocham takie "wariacje na temat" biografii, to fantastyczne! A zwłaszcza jak jest o Muzyce... ;)
OdpowiedzUsuńTwój avatar sugeruje, że jesteś melomanką. Grasz na czymś?
Usuń