Idzie jesień - nie ma na to rady.
Mamy rok parzysty - zatem jesienna deprecha zaatakuje silniej i boleśniej. Jeszcze nie teraz - do soboty jestem bezpieczny. Ale już w niedzielę po południu zacznie mnie dusić.
Skąd to wiem? No cóż, dusi co roku, więc dlaczego miałaby sobie teraz odpuścić? A skąd znam dokładną datę? Żadna tajemnica. Atakuje dopiero "po".
Nie dobiera się do mnie wraz z końcem urlopu, ani nawet z końcem lata. Bo w głębi serca czai się jeszcze świadomość, że i w tym roku odbędzie się Spotkanie z przyjaciółmi. Spotykamy się od wielu lat, zawsze jesienią. I jest to najcżęściej najradośniejsze wydarzenie roku. Brzuch boli od śmiechu, choć osoba postronna może dziwić się, z czego tak rechoczemy. Że po raz dwudziesty ktoś opowiada ten sam kawał? Właśnie tak! Na dwa dni przestaniemy być poważnymi osobami i staniemy się na powrót niesfornymi studenciakami, z głupimi pomysłami i nieustającym dobrym humorem.
Zacznie się jak zwykle - od toastu na otwarcie. Potem będzie tradycyjne narzekanie na to, jak beznadziejni są młodzi, bo nie umieją posługiwać się cyrklem, nie wiedzą, co to rapidograf, ani nie potrafią naprawić popsutej kasety magnetofonowej. Ba, nie potrafią nawet ustawić palca rozdzielacza w aparacie zapłonowym, ani nawet obsługiwać autosyfonu!
Po odpowiednim dowartościowaniu się, jacy to my jesteśmy gieroje, geniusze i samce alfa, humory od razu nam się porawią i zapomnimy o tym, że jeszcze kilka godzin temu szef ochrzaniał nas za spartoloną robotę, bo nie dość trafnie domyśliliśmy się, o co jemu tak właściwie chodzi, gdy wydawał nam mgliste i enigmatyczne instrukcje.
Potem będzie przechadzka po okolicy, pokaz zdjęć z poprzedniego spotkania, z odpowiednim komentarzem i pyszna kolacja. Nacieszymy się swoją obecnością na cały rok.
No, ale wszystko się kiedyś kończy. W niedzielę już się przed tą heterą nie obronię - zaatakuje na całej linii. Przygotujcie się na łzawe skargi, mistrzostwo świata w narzekaniu i żal, lejący się z bloga, bo gawrony kraczą, bo wiatr wieje, bo deszcz pada, bo mnie w krzyżu boli, i w ogóle życie jest do d... i na pewno nie dożyję następnej wiosny.
Chyba czas zacząć dwie ostatnie nalewki - przynajmniej sie cżłowiek czymś zajmie. A potem remont kuchni - już się boję!
Mamy rok parzysty - zatem jesienna deprecha zaatakuje silniej i boleśniej. Jeszcze nie teraz - do soboty jestem bezpieczny. Ale już w niedzielę po południu zacznie mnie dusić.
Skąd to wiem? No cóż, dusi co roku, więc dlaczego miałaby sobie teraz odpuścić? A skąd znam dokładną datę? Żadna tajemnica. Atakuje dopiero "po".
Nie dobiera się do mnie wraz z końcem urlopu, ani nawet z końcem lata. Bo w głębi serca czai się jeszcze świadomość, że i w tym roku odbędzie się Spotkanie z przyjaciółmi. Spotykamy się od wielu lat, zawsze jesienią. I jest to najcżęściej najradośniejsze wydarzenie roku. Brzuch boli od śmiechu, choć osoba postronna może dziwić się, z czego tak rechoczemy. Że po raz dwudziesty ktoś opowiada ten sam kawał? Właśnie tak! Na dwa dni przestaniemy być poważnymi osobami i staniemy się na powrót niesfornymi studenciakami, z głupimi pomysłami i nieustającym dobrym humorem.
Zacznie się jak zwykle - od toastu na otwarcie. Potem będzie tradycyjne narzekanie na to, jak beznadziejni są młodzi, bo nie umieją posługiwać się cyrklem, nie wiedzą, co to rapidograf, ani nie potrafią naprawić popsutej kasety magnetofonowej. Ba, nie potrafią nawet ustawić palca rozdzielacza w aparacie zapłonowym, ani nawet obsługiwać autosyfonu!
Po odpowiednim dowartościowaniu się, jacy to my jesteśmy gieroje, geniusze i samce alfa, humory od razu nam się porawią i zapomnimy o tym, że jeszcze kilka godzin temu szef ochrzaniał nas za spartoloną robotę, bo nie dość trafnie domyśliliśmy się, o co jemu tak właściwie chodzi, gdy wydawał nam mgliste i enigmatyczne instrukcje.
Potem będzie przechadzka po okolicy, pokaz zdjęć z poprzedniego spotkania, z odpowiednim komentarzem i pyszna kolacja. Nacieszymy się swoją obecnością na cały rok.
No, ale wszystko się kiedyś kończy. W niedzielę już się przed tą heterą nie obronię - zaatakuje na całej linii. Przygotujcie się na łzawe skargi, mistrzostwo świata w narzekaniu i żal, lejący się z bloga, bo gawrony kraczą, bo wiatr wieje, bo deszcz pada, bo mnie w krzyżu boli, i w ogóle życie jest do d... i na pewno nie dożyję następnej wiosny.
Chyba czas zacząć dwie ostatnie nalewki - przynajmniej sie cżłowiek czymś zajmie. A potem remont kuchni - już się boję!
o to to, na pewno nie dożyję wiosny
OdpowiedzUsuńdobrej zabawy!
Dziękuję. A wiosny to każdej jesieni nie dożywam.
UsuńUuuu, remont kuchni - tego to naprawdę trzeba się bac. Ale to niezła metoda na jesienną deprechę. Jeśli planujesz coś więcej niż malowanie, to serdecznie współczuję i Tobie i Twej Koleżance Małżonce. Remont kuchni to gorsze nawet od jesiennej deprechy - przynajmniej dla mnie. Po ubiegłorocznym remoncie generalnym naszego M3 mam uczulenie na wyraz "REMONT", chociaż miałam to szczęście, że przesiedziałam tę totalną 7-tygodniową demolkę w sąsiednim mieszkaniu.
OdpowiedzUsuńMiłego, ;)
Nie będzie tak źle. Zerwanie styropianowej tapety, wyszlifowanie ściany, pomalowanie oraz gruntowna przeróbka zespołu kranowo-zlewowego, połączona z piłowaniem rurek, przycinaniem blatu i paroma innymi drobiazgami. Nic wielkiego. Wyrobię się w kilka dni, góra tydzień.
UsuńTakie spotkania są...... żeby było cenzuralnie - bardzo fajne :) Miłej zabawy!
OdpowiedzUsuńRok u mnie trwa od spotkania do spotkania. Czy wiesz, że ten rok miał ponad 380 dni?
UsuńTwój kalendarz jest jakiś inny ;) masz jakiś mały miesiąc ekstra. A remontu nieco współczuję - to taka opinia kobieca, gdyż kobiety nie przepadają za remontami, a na pewno nie za tym, co się dzieje w trakcie. My wolimy efekty. I szkoda, że to się nie da tak "pstryk!", jak za dotknięciem różdżki...
UsuńOczywiście! Czasem rok trwa 340 dni, czasem 380! Zależy od daty Spotkania.
UsuńA ja lubię grzebać, pod warunkiem, że mi ktoś nie bręczy nad uchem i nie popędza ;)
Te nalewki działają na wyobraźnię
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Kusił, kusił i skusił! ;)
UsuńNastępny post będzie o mojej ulubionej.
Chętnie rozszerzę Twoją listę.
OdpowiedzUsuńMłodzi jesienią nie potrafią:
zbierać grzybów, zajumać ziemniaków z pola, by je upiec w żarze ogniska (nie wiedzą, które to "drzewo ziemniakowe- ten owoc musi być sprowadzany z daleka, a upiec potrafią co najwyżej na gotowca z Tesco na grillu), wejść na orzech, żeby natrząść tych smacznych owoców (nie wiem, czy jeszcze wiedzą, jak się orzechy obiera, bo teraz kupuje się już obrane, choć jeszcze nie pogryzione), kiełbaskę też pakują na grill, zamiast nad płomień ogniska. Nie potrafią też spakować plecaka, rozbić namiotu (doświadczenia damsko- męskie zdobywają w samochodzie lub wynajętej, o zgrozo, kwaterze- takiej, jakie kiedyś wynajmowali jedynie parawaniarze i lodziarze). A w dodatku, nawet nie wiem, czy bawili się kiedyś na szkolnym korytarzu w "syfa".
Mógłbym tak ciągnąć i ciągnąć w nieskończoność. Ale nie chcę ich zniechęcać, bo jeszcze któryś przeczyta i też wpadnie w deprechę. A to MOJA deprecha i nikomu jej nie oddam.
UsuńNitagerku, nalewek nie dwie a cztery (w razie braku dokupić, ukraść, wyżebrać) i przy dobrym wietrze, to najmniej o tydzień ten stan przesuniesz:)
OdpowiedzUsuńKłaniam nisko:)
Składników mam na razie tylko na dwie ostatnie - tradycyjnie robię je na końcu. Cała reszta już się w słoikach maceruje. Wiśniówka, smorodinówka, morelówka, malinówka, aroniówka...Oj będzie tego!
UsuńZ medycznego punktu widzenia, do deprechy Ci jeszcze daleko, to Ci powiem, na bank...Remont kuchni, nalewki, to nie są objawy właściwe dla depresji:) Gorzej będzie później, czyli po remoncie i maceracji, ale jest jeszcze degustacja, zatem Twoja deprecha jest raczej nieco naciągana...Ha.
OdpowiedzUsuńPS A smorodinówka , to co to jest?
To nalewka na czarnej porzeczce. Absolutny numer drugi - po krupniku a przed wiśniówką.
UsuńSympatycznie opisujesz te spotkania "studenckie". Moi ulubieni koledzy wyjechali po ukończeniu studiów do USA, Kanady, Szwajcarii. Tylko ja - nieudacznik - zostałem. I nie mam się jak pocieszyć, po codziennej porcji ochrzaniania w pracy... Dlatego czekam z nadzieją na artykuł o nalewkach:)
OdpowiedzUsuńOd nas wyjechał tylko jeden i jakoś kontakt nam się urwał. Pozostali pracują na miejscu i ci roku mnie wkurzają, przyjeżdżając nowymi samochodami - podczas gdy mój zawsze nastoletni... W pewnym sensie też jestem nieudacznikiem.
UsuńA moją ulubioną nalewkę opiszę w następnym artykule.
że tak polecę Bogusiem Lindą: "co Ty wiesz o ...depresji?"... :))))))))
OdpowiedzUsuńco do młodych: moja Młoda nie potrafiła wysłać listu poleconego, więc Twoje "ustawienie palca w aparacie zapłonowym" (cokolwiek to jest) to mały pikuś... :)))))))
smacznych naleweczek...
O depresji wiem sporo, ale nie o niej piszę. Użyłem tu słowa "deprecha", co , jak kiedyś już wyjaśniałem, oznacza przedłużającą się chandrę.
UsuńA jesli chodzi o latanie z papierami, to sam się gubię - od tego mam w domu urzędnika. Choć polecony wysłać potrafię...
A może to nie deprecha tylko syndrom pustego gniazda? jest impreza i masa ludzi, a potem sie robi pusto i .. bach!
OdpowiedzUsuń