Sentencja


Wszystko płynie... Ale nie sądzę, żebym to wszystko chciał wyłowić!

Informacje dla Gości

INFORMACJE DLA GOŚCI

Ponieważ nikt nie jest w stanie sprawdzać na bieżąco całego bloga, wprowadziłem moderację komentarzy do starszych wpisów. Nie zdziwcie się więc, jeśli Wasz komentarz nie pojawi się tam od razu. Nowe wpisy można komentować normalnie, tak jak dotychczas - bez moderacji.


poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Ojczyzna w potrzebie - do jabłecznika marsz!

     Jednym z moich licznych hobby jest domowy wyrób win.
    
     Otoczenie różnie na to patrzy. Niektórzy uważają, że to przejaw wczesnej fazy alkoholizmu ("nie może sobie dupek jeden owocu pojeść, musi na wińsko przerobić, nabombać się i obudzić się z potwornym kacem na drugi dzień!"). Inni za zwykłe zamiłowanie do bałaganienia ("i porozstawia te wszystkie gary po całej kuchni, narozlewa, naświni, a potem przez dwa tygodnie wszystko się klei!"). Jeszcze inni - i to naprawdę jest dla mnie zaskakujące - za lenistwo ("chłop wszystko zrobi, żeby tylko za robotę się nie brać, na przykład zamiast prace zlecone klepać, to sobie jakieś wińsko wymyśli i dwa dni przy nim straci!"). Ale po raz pierwszy w historii, nasze domowe prace winiarskie mogą zostać uznane za manifestację patriotyzmu.
    
     Takiej okazji zmarnować nie można.
    
     Czym jest patriotyzm? Według najnowszej wykładni, jest to każde działanie na szkodę, lub na złość Rosji i Rosjanom. Interes Polski to rzecz drugorzędna. Dobrze, jeśli patriotyczne działanie współgra z interesem Ojczyzny, ale jeśli tylko szkodzi "ruskim", to nie jest to konieczne.
    
     Jakiś mądry patriota doszedł do zaskakującego wniosku: pędzenie wina może być patriotyczne, pod warunkiem, że jest to wino z jabłek, którymi pogardził ten zły Putin. Na poprzednim blogu przytoczyłem kiedyś przepis na jabłecznik, ale dziś stwierdzam, że tamten opis jest za mało patriotyczny. Jabłka są tam nie dość biało-czerwone, bulgotanie balonu za mało przypomina rytm marsza wojsk, ciągnących na Moskwę, i nawet słowa nie ma o konieczności prezentowania broni rurką fermentacyjną.
    
     Postanowiłem naprawić swój błąd i dlatego opowiem Wam, jak zrobić pyszne wino z jabłek, domowym sposobem, bez nadmmiaru niepotrzebnych sprzętow. Przybory absolutnie potrzebne znajdują się bowiem w każdym gospodarstwie domowym, może z wyjątkiem balonu*, który nie każdy posiada. I bez tego jednego sprzętu niestety nie można się obyć. Balon musi być.
    
     Istnieje kilka odmian wina jabłkowego. Starsi zapewne pamiętają tzw. "siarę" - tanie jabole, cuchnące siarczynami, sprzedawane w butelkach, kapslowanych polietylenowymi "korkami", które trzeba było najpierw rozciąc nożem, lub rozerwać zębami, jesli degustacja wypadła pod gołym niebem, gdzie wszelkie ostre narzędzia były niedostępne. To był dawny, naturalny odpowiednik dzisiejszych napojów winopodobnych. Dziś już się ich nie robi, bo taniej wychodzi pomieszanie wody, cukru, sztucznego aromatu, barwnika i spirytusu. Powstaje z tego niezwykle pożyteczna pożywka dla niedożywionych czerwononosych. Nie dość, że zawiera szczęście w pigułce, to jeszcze wyższa niż w jabolu zawartość cukru pokrywa częściowo zapotrzebowanie na kalorie. Ten rodzaj "win" (a raczej koktajli) nas jednak nie interesuje, bo do ich wytworzenia prawdopodobnie w ogóle nie używa się jabłek.
    
     Innym rodzajem jest coraz popularniejszy ostatnio cydr. Cydr w oryginale nie ma wiele wspólnego z tym słodkim, gazowanym napojem, który sprzedaje się w hipermarketach i wmawia ludziom, że to natura i samo zdrowie. Prawdziwy cydr produkuje się bez dodatku cukru, przy wykorzystaniu cukrów, zawartych w jabłkach. Ponieważ cukier, w procesie fermentacji, zamienia się w alkohol, produkt końcowy w żadnym razie nie może być słodszy od surowca, nawet jeśli tego alkoholu jest niewiele. Prawdziwy, tradycyjny cydr jest kwaskowy, o orzeźwiającym smaku jabłek, często lekko musujący i najczęściej mętnawy. Ta mętność spowodowana jest faktem, że cydr zwykle pija się "na świeżo", a że wino jabłkowe klaruje dość wolno, nie czeka się na naturalne sklarowanie. Współczesne cydry są filtrowane - w przeciwieństwie do tych tradycyjnych. I to filtrowane na sposób przemysłowy, bowiem filtrowanie jabłecznika domowym sposobem jest procesem trudnym, pracochłonnym i w zasadzie zupełnie niepotrzebnym, chyba że z powodów estetycznych. Będzie jeszcze o tym mowa.
    
     Zwracam tutaj równiez uwagę na pewien ważny fakt. Otóż, cydr, w czasach zamierzchłych, był napojem biedoty, których nie stać było na warzenie piwa. Stąd cena jednej butelki cydru w markecie, dwukrotnie wyższa od butelki piwa, jest absolutnie nieadekwatna do prawdy historycznej. Jest to jeszcze jeden temat do oprotestowania, bowiem doskonale wiemy, kto za tym haniebnym spiskiem stoi!
    
     Jest jeszcze jeden rodzaj wina z jabłek - wino domowe. Może przybrać formę lekkiego wina stołowego, lub ciężkiego deserowego, w zależności od upodobań, oraz charakerystycznego dla domowego wyrobu win czynnika, przez ekspertów zwanego "tak wyszło". I na tym winie skupimy swoją uwagę, w naszym wiekopomnym, patriotycznym dziele.
     
     Ponieważ temat ten jest zbyt obszerny na jeden post, pozwolę sobie go podzielić na odcinki. Ale już teraz zakomunikuję, co trzeba zrobić, zanim zabierzemy się za robotę.
    
     Po pierwsze, musimy zdobyć drożdże. Piekarskie nie nadają się zupełnie. Zresztą, w dzisiejszych czasach, zdobycie drożdży winnych nie stanowi żadnego problemu. To nie to, co w zeszłej epoce, kiedy to jeśli nie miało się wujka, pracującego w winiarni, trzeba było używać tych do placka. Wielkie mi bohaterstwo, iść do sklepu i kupić!
    
     No, ale skoro już kupujemy, to zwóćmy uwagę na gatunek naszego nabytku. Amerykańscy naukowcy** twierdzą, że najlepsze są drożdże do win białych, na przykład tokay, albo riesling. Ale jeśli, wskutek złośliwego zrządzenia losu, albo konspiracyjnego działania wiadomych, wrogim nam sił, takowych nie będzie, kupujemy inne, a wiadomym siłom pokazujemy figę. Wino i tak wyjdzie. Szczerze mówiąc, jakoś nigdy nie zauważyłem różnicy...
    
     Przy okazji kupujemy paczuszkę pożywki dla drożdży - przyda się do ich rozmnożenia. Na trzy-cztery dni przed planowanymi pracami winiarskimi musimy obudzić drożdże. Można oczywiście, na sposób wojskowo-patriotyczny, zagrać im na trąbce pobudkę, jak to w obozach konnicy, czy piechoty bywało, ale zwracam tu uwagę na małą skuteczność tego sposobu, prawdopodobnie na skutek wrodzonej drożdżom dekadencji, bądź wręcz zmanipulowania ich przez wiadome siły.
    
     Jest jednak sposób, którym nawet drożdże się nie oprą. Do dowolnej butelki, najlepiej po prawdziwie polskiej wódce (jeśli ktoś wódki nie pija, jak na przykład autor, można dokonać podstępu*** i zmylić zmanipulowane drożdże, poprzez zastosowanie flaszki po czeskim piwie, albo nawet po karaibskim rumie) wsypujemy dwie łyżki polskiego, buraczanego cukru, z pół łyżeczki pożywki, można dodać soku z cytryny (niestety polskich cytryn, wyhodowanych uczciwie na KRUSie, nie udało mi się znaleźć, ale Wy może będziecie mieli więcej szczęścia),  wymieszać całe to towarzystwo i do tej mieszaniny dodać opakowanie drożdży. Jeszcze lepsze efekty uzyskuje się, gdy do mieszaniny wrzuca się same drożdże, bez opakowania. Butelkę zatykamy watą, lub gazą, w ostateczności czystą szmatką i odstawiamy w ciepłe miejsce. Na drugi, trzeci dzień, z butelki zaczną uchodzić bąbelki dwutlenku węgla - znak, że drożdże obudziły się. Jeśli nic się nie dzieje, czekamy jeszcze jeden dzień. Jeśli w dalszym ciągu nic się nie dzieje, znaczy, że coś zdupczyliśmy, albo, co bardziej prawdopodobne, do naszej butelki dostał się obcy agent wiadomych sił. W takim wypadku musimy zacząć od nowa.
    
     Wrogie siły bardzo często przyjmują głęboko zakonspirowaną postać muszki owocówki. Gdy taka muszka dostanie się do naszego wina, szybko potrafi zamienić je w ocet winny - też zdrowa rzecz, aczkolwiek nie planowana. Dlatego musimy pilnie wystrzegać się tego podstępnego wroga. Jeśli zauważymy w naszej kuchni skutki jego działalności (w wersji hard jest to brunatna chmurka, unosząca się w powietrze, po potrąceniu miski z owocami), czym prędzej bierzemy odkurzacz i wciągamy wszystkie muszki bez litości. Eksterminacja chemiczna również dozwolona, pod warunkiem uprzedniego zabezpieczenia produktów żywnościowych. Niedopełnienie tego obowiązku grozi bólami brzucha, głowy i części przeciwpołożnej, w dodatku w mało komfortowej pozycji, w ciasnym pomieszczeniu bez telewizora, w którym do czytania mamy wyłącznie skład Domestosa i płynu do mycia podłóg.
    
     Zakładam, że balon już mamy. Jeśli nie, tłumaczymy dziecku, że czekolada szkodzi na zęby, gry komputerowe psują oczy, a kupowanie tych tandetnych, plastikowych zabawek to promowanie degradacji naszego polskiego, sielskiego, anielskiego środowiska. A zresztą Ojczyzna żąda ofiar! I czym prędzej dokonujemy odpowiedniego zakupu. Należy to zrobić szybko, zanim łzy dziecka zmiękczą nasze patriotyczne dusze. No, chyba że nie damy rady i dziecięce spojrzenie nas pokona - wtedy ustalamy, że stare spodnie jeszcze nam trochę posłużą i fundusze przeznaczone na jeansy przepuszczamy w markecie, przynosząc do domu balon z korkiem i rurką fermentacyjną oraz kilka kilogramów cukru, w ilości proporcjonalnej do pojemności balonu.
    
     Jakich użyć jabłek?
    
     Głupie pytanie! Używamy tych jabłek, które mamy. Tych, które udało nam się kupić za grosze u sadownika, albo którymi obdarował nas znajomy, bo nie miał już co z nimi zrobić, a od os nie umiał się opędzić. Ewentualnie tych, którymi obdarowali nas szlachetni rolnicy, przy okazji blokady krajowej jedenastki, w okolicach Kotlina. Każdy gatunek w zasadzie się nadaje. Kupowanie jabłek w sklepie nie wchodzi w grę. Raz, że cena przewyższa wartość produktu końcowego, a dwa, bo nigdy nie mamy pewności, czy jabłka w sklepie są wystarczająco polskie.
    
     Zatem, mamy już balon, mamy surowiec, drożdże zapomniały o obcych agentach i wesoło buzują w butelce - pora zabrać się za wyrób wina.
    
     Ale o tym następnym razem.



* Chodzi o tę wielką butlę, często w wilkinowym, bądź plastikowym koszu. Nie kupujcie w tym celu dmuchanych baloników - nawet tych biało-czerwonych.

** W historycznych zapiskach z poprzedniej epoki można natrafić na określenie "radzieccy uczeni" - to w zasadzie to samo.

*** Może i mało rycerskie, ale w warunkach wojennych całkowicie uzasadnione.

22 komentarze:

  1. Ktoś jeszcze w dzisiejszych czasach produkuje w domu wino?!
    A moja mama nie ma komu zbyć swojego gąsiora:)).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znam wiele osób, które to robią. Spotykamy się od czasu do czasu i wzajemnie swoje trunki degustujemy.
      Duży gąsior? Pytam pro forma, bo u mnie jeszcze jednego nie wstawię - nie mam gdzie.

      Usuń
  2. Aż mnie zabrała ochota żeby nastawić
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję, że ochota nie opadnie po przeczytaniu następnego rozdziału. Tam dopiero dowiemy się, ile wysiłku nas to będzie kosztowało ;)

      Usuń
  3. kurna, dwa balony (gąsiory..) w domu i oba zajęte, dzięki kochanej prawie byłej teściowej, przez jakieś aronie, jeżyny i inne śmieci, nawet nie ma gdzie tych naszych patriotycznych jabłek wstawić... cholera, nawet we własnym domu człowiek patriotą być nie może... a może by tak zutylizować to, co w balonach, nocą?... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze możesz zawodowo zająć się pieczeniem szarlotki - będzie patriotycznie i smacznie :) A jak do szarlotki dodasz lody i bitą śmietanę, popyt (i tyłek) wzrośnie - zarobisz i dasz zarobić sadownikom!

      Usuń
    2. No cóż, przyznaję, masz problem. Gąsior prawie byłej teściowej - to tak jakby go wcale nie było. Utylizacja zawartości nie wchodzi w grę - od razu stajesz się główną podejrzaną i na pewno atmosfery w domu to nie oczyści. Trzeba poszukać u znajomych - na pewno znajdzie się ktoś, komu balon zawadza, chce się go pozbyć, albo chociaż pożyczy na jeden sezon.

      Usuń
    3. Tygrys, i jeszcze nie zapomnij o producentach odzieży, tych od większych rozmiarów.... :)

      Usuń
    4. Widzisz ile korzyści? Zawodowe pieczenie szarlotki, a ileż korzyści dla naszej polskiej gospodarki!

      Usuń
  4. Oj tam, patriotycznie robić wino wolę naleweczki pyszne także ratafię można zrobić i balonu nie potrza i drożdży także nie. A może te jabłka patriotyczne wysłać tam? Zjedzą wszystko nawet pestek nie zostawią. Zastanówmy się tylko jak to zrobić.
    http://media-w-rosji.blogspot.it/2014/08/bombarduja-to-znaczy-ze-jest-dziesiata.html
    :))) prawda że to dobry pomysł? :)) Ale może lepiej nie i nie czytać? bo źli ludzie tam są.
    Czytałam na pięknym blogu opisy zniszczonych wsi polskich na Mazurach, jak fajnie że tam ktoś niszczy a u nas już nie. Zabierajmy się patriotycznie za jedzenie jabłek no do dzieła. :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zupełnie, jakby jedno przeszkadzało drugiemu. Nie przyjmuję tej wymówki. Można zrobić i wino i naleweczki. Sam nastawiłem wiśniówke, smorodinówkę i aroniówkę korzenną. A gdy pigwa dojrzeje, to jeszcze jedną wstawię!

      Usuń
  5. Pamiętam, jak byłam mała, jak ojciec pędził jakieś wino, gąsiory miał dwa, duży i mały. Zawsze niecierpliwie czekałam na przeskoczenie bąbelka w tej skomplikowanej rurce, której nazwy nigdy nie pamiętałam i nie pamiętam do dzisiaj :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rurka fermentacyjna - raczej nietrudna nazwa. No, ale ja też mam takie słowa, głównie nazwiska, których zapamiętać nijak nie potrafię.
      I co się stało z tymi gąsiorami? Byłaby okazja wykorzystać.

      Usuń
    2. Nie wiem, co z tymi gąsiorami. Obecnie ojciec robi dżemiki i kompoty, w wino się już nie bawi :)
      A rurka wydawało mi się, że ma swoją specjalną nazwę... Byłam wtedy małym dzieckiem, więc może dlatego tak jakoś utkwiło mi w głowie.... Pamiętam, że trzeba było na nią uważać, żeby nie stłuc. Natomiast ciekawie wyglądało, jak sąsiadce na czwartym piętrze gąsior pękł... nic tylko stać na dole i łapać ;) Myślę, że właściciele balkonów pod nią byli przeszczęśliwi.

      Usuń
    3. też myślałam, że ta rurka miała jakąś skomplikowaną nazwę, sprawdziłam (nie, żebym Nitagerowi nie wierzyła...) i ... faktycznie nie ma... :)

      Usuń
    4. Wina się nie p ę d z i!!! P ę d z i się bimber, albo pędzi się do sraczyka... gdy wipije się wina, ktore jeszcze "robi" - drożdże w nim "pracują"... Zdrówko...

      Usuń
    5. Ewentualnie można potem wino przepędzić przez aparaturę i uzyskać calvados. Ale, oczywiście, jest to straszne przestępstwo, hańba, spisek i zdrada.

      Usuń
  6. Raz miałam domowy cydr, na drożdżach Saccharomyces cerevisiae.
    Najgorsze robota jest z obieraniem i wypestkowywaniem jabłek, a potem z wyciskaniem soku. Można też uzyskac cydr lekko musujący- niestety mnie wyszedł zwykły. I dobrze jest gdy jabłka są o różnej kwasowości, za to koniecznie soczyste odmiany.
    Ale ogólnie biorąc to fajny napitek.
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obierasz jabłka? No nie! Przecież w skórce jest najwięcej czegośtam, co wzbogaca smak.
      Wyciskanie soku to rzeczywiście problem, ale zostanie omówiony w następnych odcinkach.
      Tyle tylko, że ja cydru nie robię. Wyrabiam tylko wino domowe, pełnowymiarowe, pełnoalkoholowe, absolutnie niemusujące. Raz tylko zrobiłem wino musujące, z porzeczek - i to przez przypadek. Jak mi flacha wystrzeliła...

      Usuń
  7. Żaden problem z sokiem tylko gesty jest mocno. Trzeba tylko wydać sporo na wyciskarkę, dużo sporo. :) Ale i warzywa wyciśnie i z liści nawet, sok wyciśnie. Nie obieram pokrojone w ćwiartki, wrzucam do wyciskarki łącznie z pestkami, sok bardzo gęsty można cedzić jak kto lubi. Kiedyś się wykosztowałam, gwarancję mam na 15 lat korzystam już z pięć lat bezproblemowo. Można kupić za 3 tysiące można za 1500 a można i za 700 zawsze warto.
    Polecam tak jak ten link z pierwszego mojego komentarza. :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdybym miał zbędne 3 tysiące, kupiłbym Koleżance Małżonce samochód...

      Usuń
  8. Ja też w tym roku jestem jabłkowo - patriotyczna: wyprodukowałam zylion słoików z kompotem jabłkowym i zasuszyłam trzy tony poplasterkowanych owocków :))))

    OdpowiedzUsuń