Pyk... Pyk... Pyk...
Z balonu wydobywa się rozkoszny dźwięk fermentacji. Nagle wszystkie muszki owocowe zlatują się nam w pobliże balonu i w pijackim szale topią się w rurce fermentacyjnej... No, po prostu, lepiej być nie może!
Ale co to?
Balon niespodziewanie wchodzi na obroty! Już nie pyk.. pyk.. pyk...! Teraz to jest pykpykpykpykpyk! A za jakiś czas w ogóle nie ma pykania, tylko jeden wielki bulgot! Nasze wino zwariowało!
Spokojnie. To tylko znaczy, że rozpoczął się etap burzliwej fermentacji. Zawsze tak jest na początku. Drożdże spały bardzo długo w swych papierowych torebkach. Teraz się obudziły. Zrazu nieśmiało coś tam poprzegryzały, poszły do łazienki, wzięły prysznic, ubrały się, pościeliy łóżka... Jeśli jesteście katolikami, to z pewnością zmówiły jeszcze poranny paciorek. I nagle, matka drożdżowa woła wszystkich na śniadanie! I w tym momencie drożdże poczuły, jak bardzo są głodne. Przecież nie jadły nic od chwili wysuszenia i zapakowania w torebki. Rzucają się więc na to żarcie, jak wygłodniała sfora wilków. Zasiadają przy stole, z niecierpliwością podstawiają swoje talerzyki i zaczyna się uczta.
- Co masz? - pyta jeden drożdż drugiego.
- Cukier - odpowiada tamten. - A ty?
- Cukier - odpowiada zapytany. - Zamienisz się?
I zaczyna się gwałtowne pożeranie cukru.
I to właśnie w drożdżach jest piękne. My swoje śniadanie przerabiamy na... No, przerabiamy, a o produkcie wolelibyśmy czym prędzej zapomnieć, choć w toaletach bez okien i z kiepską wentylacją nie zawsze się da. Natomiast drożdże swoje śniadanie przerabiają na alkohol. O ileż wyżej stoją one od nas na drabinie ewolucyjnej!
Potem fermentacja zwalnia, uspokaja się i znów słyszymy pojedyncze pyk... pyk... pyk... Drożdże się już najadły, ale jeszcze żal im odejść od stołu. Każdy coś tam sobie jeszcze skubie. Jeśli nasz nastaw był niezbyt słodki - innymi słowy, planowaliśmy wino wytrawne - to w końcu zjedzą cały cukier, niejeden drożdż wyliże nawet talerzyk. Nic nie zostało. To co, chłopaki, nie będziemy tu siedzieć, jak jakieś grzyby! Idziemy spać. I drożdże zasypiają na powrót. Opadają na dno. Fermentacja ustaje. Pykanie cichnie. Mamy przed sobą balon młodego wina.
A co, jeśli nastaw był na wino słodkie? Dzieje się podobnie. Drożdże najadły się już do syta. Już nie przełkną ani kryształka cukru. Jeszcze siedzą przy stole, ale zaczyna się już nieuchronne wydalanie. Jeden spogląda z wyrzutem na drugiego i żaden nie chce się przyznać, że to on. Aż w końcu, gdy stężenie wydalanego alkoholu przekroczy wszelkie normy przyzwoitości, powoli, cichcem, jeden po drugim, opuszczają jadalnię i idą spać, opadając na dno. Cukru jeszcze dużo zostało, ale jak tu jeść w takich warunkach?
Niestety, drożdże, gdy się najedzą, robią się strasznie leniwe. Nie liczcie na to, że po sobie pozmywają!
No dobrze, mamy balon młodego wina. Co dalej?
Przede wszystkim trzeba je zlać znad osadu drożdżowego. Posługujemy się w tym celu wężykiem, zakupionym w sklepie winiarskim, bądź jeszcze lepiej, ogrodniczym - będzie taniej. Ze dwa metry przezroczystego wężyka powinny wystarczyć. Wino zlewamy do dowolnych dużych naczyń - najlepiej szklanych, ale nie sądzę, by ktoś miał ich w domu aż tyle. Można użyć garnków emaliowanych, albo nierdzewnych. Balon dokładnie myjemy i siarkujemy, albo odkażamy w inny sposób (np. w opisany przeze mnie poprzednio), aby zabić wszelkie bakterie. Wino jest bowiem produktem nietrwałym i łatwo się psuje, jeśli tylko nie jest traktowane z chirurgiczną czystością.
Jak wygląda nasze wino? Jest mętne, z powodu zawiesiny drobnych resztek owoców. Jak smakuje? Trzeba spróbować. I teraz pora na sztukę kupażu i doprawiania. Można popuścić wodze fantazji, ale pamiętajmy, aby proporcje dodawanych produktów wypróbować najpierw na mniejszych porcjach, zanim zapaskudzimy sobie nimi cały balon.
Jeśli jest za kwaśne, a mało słodkie, można je trochę dosłodzić. Z umiarem. Jeśli nie chcemy słodzić, możemy użyć kredy. Nie, nie kredy szkolnej, wyjętej z pudełka i połamanej na kawałki! Mówię tu o prawdziwej kredzie - węglanie wapnia. To taki biały proszek, do dostania w sklepach winiarskich, albo chemicznych. Rozpuszcza się go w szklance wina i potem wlewa do całości, wskutek czego wino mętnieje jeszcze bardziej, ale traci część kwasu. Trochę kwasu jednak trzeba zostawić, bo będzie potrzebny do procesu dojrzewania, o czym później.
Wino zbyt słodkie możemy jedynie zmieszać z bardziej wytrawnym, jesli je posiadamy. Możemy je też wzmocnić spitrytusem - słodkie, deserowe wino smakuje lepiej, jeśli jest mocne. Oczywiście, używamy wyłącznie spirytusu z legalnego źródła. Jeśli nasz dobry znajomy zechce nam sprzedać spirytus po 1/4 ceny, czym prędzej donosimy na niego policji i obciążamy go naszymi zeznaniami, aby natychmiast ukrócić ten haniebny proceder. Dzięki temu my pozbędziemy się przyjaciela - ale nie ma czego żałować, bo to straszny przestępca. Za to nasi kochani politycy, za pieniądze z akcyzy, kupią sobie po jeszcze jednym zegarku, jeszcze jednej willi, jeszcze jednym samochodzie do wyrywania lachonów, lub, jeśli nie interesują ich lachony ani samochody, zafundują jeszcze jeden kościół, który da się wcisnąć pomiędzy jedną swiątynię, a drugą. I tak nasze wino z patriotycznego staje się supermegapatriotyczne.
A co z mętami?
Jabłecznik klaruje bardzo trudno. Polecam najpierw wstępne przefiltrowanie. Ale musimy pamiętać, że ta pulpa owocowa, zawarta w winie, bardzo szybko zapycha wszystkie filtry. Musimy więc filtrować stopniowo i pamiętać o tym, by powierzchnia filtra była jak największa. Z tego powodu nie spoglądamy nawet w stronę lejków, sączków, bibułek, czy waty. Bierzemy sitko od makaronu - i przelewamy nasze wino przez to sitko. Potem, jeśli takowe mamy, wybieramy inne sitko, o mniejszych oczkach. I znowu to samo. I tak, kolejno, przelewamy to wino przez wszystkie rodzaje sitka, jakimi dysponujemy. Potem czas na filtrowanie właściwe. Jeśli oczywiście, chcemy się w to bawić, bo nie jest to konieczne. Aby filtr nie zapchał nam się już po minucie, możemy z płótna uszyć sobie długi rękaw - niecały metr długi, szeroki na jakieś dziesięć centymetrów, ślepy z jednej strony. Wołamy Koleżankę Małżonkę, która rozkłada nam filtr nad garnkiem i napełniamy go winem. Potem możemy iść sobie obejrzeć film w TV, albo, jeśli żal nam Koleżanki Małżonki, dźwigającej ciężki worek, możemy spróbować go na czymś zawiesić i poczekać, aż wino powoli sobie odcieknie. I tak aż do wyczerpania zapasów naszego balonu.
Przefiltrowane wino wcale nie jest klarowne - ale bardziej przejrzyste, niż poprzednio. I teraz sklaruje znacznie szybciej. Możemy jeszcze dodać do niego substancji, zwanej niezbyt odkrywczo klarowinem - do dostanai w sklepach winiarskich lub w hipermarketach na stoiskach sezonowych.
Filtrowanie, oczywiście, nie jest konieczne. Możemy po prostu zlać wino z powrotem do balonu, zatkać i poczekać, aż sklaruje się samo. Trwa to jednak wiele miesięcy, a jabłecznik bywa pod tym względem złośliwy i zdarza się, że nie sklaruje w ogóle.
Co dalej? Jak już powiedziałem, nalewamy wino z powrotem do balonu, zatykamy szczelnie - najlepiej z rurką fermentacyjną, zwłaszcza jeśli dosładzaliśmy. Może bowiem zajść zjawisko wtórnej fermentacji, czyli część drożdży obudzi się i pójdzie do kuchni coś przekąsić. A potem odstawiamy wino w chłodne miejsce, w którym nie będzie przeszkadzać. Co kilka tygodni trzeba je zlać znad osadu, który utworzy się na dnie. To przyspieszy też jego dojrzewanie, do którego potrzebny jest minimalny dostęp powietrza, aby kwasy zamieniły się w estry. Wino dojrzewa w różnym tempie. Wytrawne w ciągu kilku miesięcy. Słodkie potrzebuje dwóch lat.
Dojrzałe wino rozlewamy do butelek, zatykamy szczelnie i odstawiamy do piwnicy, pawlacza, skrytki, stodoły, garażu - no, gdzieś, gdzie jest chłodno i nie będzie nas kusić. Pamiętajmy przy tym, że jeśli używamy naturalnego korka, wino trzeba przechowywać w pozycji leżącej, aby korek zanurzony był w winie. Wtedy pęcznieje i zamknięcie staje się szczelne.
Tak, wiem, kupa z tym roboty, po co to w ogóle, przecież dobre wino można kupić w sklepie, nie trzeba paćkać sobie kuchni, nie narobi się człowiek jak wół, i tak dalej, i tym podobne.
Ale czego się czepiacie? Ja przecież nigdy nie mówiłem, że patriotyzm to coś łatwego i nie wymagającego wysiłku.
Z balonu wydobywa się rozkoszny dźwięk fermentacji. Nagle wszystkie muszki owocowe zlatują się nam w pobliże balonu i w pijackim szale topią się w rurce fermentacyjnej... No, po prostu, lepiej być nie może!
Ale co to?
Balon niespodziewanie wchodzi na obroty! Już nie pyk.. pyk.. pyk...! Teraz to jest pykpykpykpykpyk! A za jakiś czas w ogóle nie ma pykania, tylko jeden wielki bulgot! Nasze wino zwariowało!
Spokojnie. To tylko znaczy, że rozpoczął się etap burzliwej fermentacji. Zawsze tak jest na początku. Drożdże spały bardzo długo w swych papierowych torebkach. Teraz się obudziły. Zrazu nieśmiało coś tam poprzegryzały, poszły do łazienki, wzięły prysznic, ubrały się, pościeliy łóżka... Jeśli jesteście katolikami, to z pewnością zmówiły jeszcze poranny paciorek. I nagle, matka drożdżowa woła wszystkich na śniadanie! I w tym momencie drożdże poczuły, jak bardzo są głodne. Przecież nie jadły nic od chwili wysuszenia i zapakowania w torebki. Rzucają się więc na to żarcie, jak wygłodniała sfora wilków. Zasiadają przy stole, z niecierpliwością podstawiają swoje talerzyki i zaczyna się uczta.
- Co masz? - pyta jeden drożdż drugiego.
- Cukier - odpowiada tamten. - A ty?
- Cukier - odpowiada zapytany. - Zamienisz się?
I zaczyna się gwałtowne pożeranie cukru.
I to właśnie w drożdżach jest piękne. My swoje śniadanie przerabiamy na... No, przerabiamy, a o produkcie wolelibyśmy czym prędzej zapomnieć, choć w toaletach bez okien i z kiepską wentylacją nie zawsze się da. Natomiast drożdże swoje śniadanie przerabiają na alkohol. O ileż wyżej stoją one od nas na drabinie ewolucyjnej!
Potem fermentacja zwalnia, uspokaja się i znów słyszymy pojedyncze pyk... pyk... pyk... Drożdże się już najadły, ale jeszcze żal im odejść od stołu. Każdy coś tam sobie jeszcze skubie. Jeśli nasz nastaw był niezbyt słodki - innymi słowy, planowaliśmy wino wytrawne - to w końcu zjedzą cały cukier, niejeden drożdż wyliże nawet talerzyk. Nic nie zostało. To co, chłopaki, nie będziemy tu siedzieć, jak jakieś grzyby! Idziemy spać. I drożdże zasypiają na powrót. Opadają na dno. Fermentacja ustaje. Pykanie cichnie. Mamy przed sobą balon młodego wina.
A co, jeśli nastaw był na wino słodkie? Dzieje się podobnie. Drożdże najadły się już do syta. Już nie przełkną ani kryształka cukru. Jeszcze siedzą przy stole, ale zaczyna się już nieuchronne wydalanie. Jeden spogląda z wyrzutem na drugiego i żaden nie chce się przyznać, że to on. Aż w końcu, gdy stężenie wydalanego alkoholu przekroczy wszelkie normy przyzwoitości, powoli, cichcem, jeden po drugim, opuszczają jadalnię i idą spać, opadając na dno. Cukru jeszcze dużo zostało, ale jak tu jeść w takich warunkach?
Niestety, drożdże, gdy się najedzą, robią się strasznie leniwe. Nie liczcie na to, że po sobie pozmywają!
No dobrze, mamy balon młodego wina. Co dalej?
Przede wszystkim trzeba je zlać znad osadu drożdżowego. Posługujemy się w tym celu wężykiem, zakupionym w sklepie winiarskim, bądź jeszcze lepiej, ogrodniczym - będzie taniej. Ze dwa metry przezroczystego wężyka powinny wystarczyć. Wino zlewamy do dowolnych dużych naczyń - najlepiej szklanych, ale nie sądzę, by ktoś miał ich w domu aż tyle. Można użyć garnków emaliowanych, albo nierdzewnych. Balon dokładnie myjemy i siarkujemy, albo odkażamy w inny sposób (np. w opisany przeze mnie poprzednio), aby zabić wszelkie bakterie. Wino jest bowiem produktem nietrwałym i łatwo się psuje, jeśli tylko nie jest traktowane z chirurgiczną czystością.
Jak wygląda nasze wino? Jest mętne, z powodu zawiesiny drobnych resztek owoców. Jak smakuje? Trzeba spróbować. I teraz pora na sztukę kupażu i doprawiania. Można popuścić wodze fantazji, ale pamiętajmy, aby proporcje dodawanych produktów wypróbować najpierw na mniejszych porcjach, zanim zapaskudzimy sobie nimi cały balon.
Jeśli jest za kwaśne, a mało słodkie, można je trochę dosłodzić. Z umiarem. Jeśli nie chcemy słodzić, możemy użyć kredy. Nie, nie kredy szkolnej, wyjętej z pudełka i połamanej na kawałki! Mówię tu o prawdziwej kredzie - węglanie wapnia. To taki biały proszek, do dostania w sklepach winiarskich, albo chemicznych. Rozpuszcza się go w szklance wina i potem wlewa do całości, wskutek czego wino mętnieje jeszcze bardziej, ale traci część kwasu. Trochę kwasu jednak trzeba zostawić, bo będzie potrzebny do procesu dojrzewania, o czym później.
Wino zbyt słodkie możemy jedynie zmieszać z bardziej wytrawnym, jesli je posiadamy. Możemy je też wzmocnić spitrytusem - słodkie, deserowe wino smakuje lepiej, jeśli jest mocne. Oczywiście, używamy wyłącznie spirytusu z legalnego źródła. Jeśli nasz dobry znajomy zechce nam sprzedać spirytus po 1/4 ceny, czym prędzej donosimy na niego policji i obciążamy go naszymi zeznaniami, aby natychmiast ukrócić ten haniebny proceder. Dzięki temu my pozbędziemy się przyjaciela - ale nie ma czego żałować, bo to straszny przestępca. Za to nasi kochani politycy, za pieniądze z akcyzy, kupią sobie po jeszcze jednym zegarku, jeszcze jednej willi, jeszcze jednym samochodzie do wyrywania lachonów, lub, jeśli nie interesują ich lachony ani samochody, zafundują jeszcze jeden kościół, który da się wcisnąć pomiędzy jedną swiątynię, a drugą. I tak nasze wino z patriotycznego staje się supermegapatriotyczne.
A co z mętami?
Jabłecznik klaruje bardzo trudno. Polecam najpierw wstępne przefiltrowanie. Ale musimy pamiętać, że ta pulpa owocowa, zawarta w winie, bardzo szybko zapycha wszystkie filtry. Musimy więc filtrować stopniowo i pamiętać o tym, by powierzchnia filtra była jak największa. Z tego powodu nie spoglądamy nawet w stronę lejków, sączków, bibułek, czy waty. Bierzemy sitko od makaronu - i przelewamy nasze wino przez to sitko. Potem, jeśli takowe mamy, wybieramy inne sitko, o mniejszych oczkach. I znowu to samo. I tak, kolejno, przelewamy to wino przez wszystkie rodzaje sitka, jakimi dysponujemy. Potem czas na filtrowanie właściwe. Jeśli oczywiście, chcemy się w to bawić, bo nie jest to konieczne. Aby filtr nie zapchał nam się już po minucie, możemy z płótna uszyć sobie długi rękaw - niecały metr długi, szeroki na jakieś dziesięć centymetrów, ślepy z jednej strony. Wołamy Koleżankę Małżonkę, która rozkłada nam filtr nad garnkiem i napełniamy go winem. Potem możemy iść sobie obejrzeć film w TV, albo, jeśli żal nam Koleżanki Małżonki, dźwigającej ciężki worek, możemy spróbować go na czymś zawiesić i poczekać, aż wino powoli sobie odcieknie. I tak aż do wyczerpania zapasów naszego balonu.
Przefiltrowane wino wcale nie jest klarowne - ale bardziej przejrzyste, niż poprzednio. I teraz sklaruje znacznie szybciej. Możemy jeszcze dodać do niego substancji, zwanej niezbyt odkrywczo klarowinem - do dostanai w sklepach winiarskich lub w hipermarketach na stoiskach sezonowych.
Filtrowanie, oczywiście, nie jest konieczne. Możemy po prostu zlać wino z powrotem do balonu, zatkać i poczekać, aż sklaruje się samo. Trwa to jednak wiele miesięcy, a jabłecznik bywa pod tym względem złośliwy i zdarza się, że nie sklaruje w ogóle.
Co dalej? Jak już powiedziałem, nalewamy wino z powrotem do balonu, zatykamy szczelnie - najlepiej z rurką fermentacyjną, zwłaszcza jeśli dosładzaliśmy. Może bowiem zajść zjawisko wtórnej fermentacji, czyli część drożdży obudzi się i pójdzie do kuchni coś przekąsić. A potem odstawiamy wino w chłodne miejsce, w którym nie będzie przeszkadzać. Co kilka tygodni trzeba je zlać znad osadu, który utworzy się na dnie. To przyspieszy też jego dojrzewanie, do którego potrzebny jest minimalny dostęp powietrza, aby kwasy zamieniły się w estry. Wino dojrzewa w różnym tempie. Wytrawne w ciągu kilku miesięcy. Słodkie potrzebuje dwóch lat.
Dojrzałe wino rozlewamy do butelek, zatykamy szczelnie i odstawiamy do piwnicy, pawlacza, skrytki, stodoły, garażu - no, gdzieś, gdzie jest chłodno i nie będzie nas kusić. Pamiętajmy przy tym, że jeśli używamy naturalnego korka, wino trzeba przechowywać w pozycji leżącej, aby korek zanurzony był w winie. Wtedy pęcznieje i zamknięcie staje się szczelne.
Tak, wiem, kupa z tym roboty, po co to w ogóle, przecież dobre wino można kupić w sklepie, nie trzeba paćkać sobie kuchni, nie narobi się człowiek jak wół, i tak dalej, i tym podobne.
Ale czego się czepiacie? Ja przecież nigdy nie mówiłem, że patriotyzm to coś łatwego i nie wymagającego wysiłku.
masz rację, patriotyzm to strasznie trudna sprawa i wymaga sporo poświęcenia, cierpliwości, siły, nakładów pracy oraz ... zdrowia... :)
OdpowiedzUsuńw związku z powyższym, może ja bym się pod Twój patriotyzm podciągnęła, co Ty na to?... nie masz go może za dużo?... :)
Ładnie to tak, na cudzym patriotyzmie jechać? Jak, nie przymierzając, ci najbardziej "patriotyczni" politycy, co to w partii tyłki grzali, a po '89. roku stali się nagle wielkimi bojownikami o wolność. No, wstyd, po prostu! ;)
Usuńno wiesz?!.. ja się grzecznie zapytałam, czy aby by się trochę patriotyzmu Twojego nie zresztowało, a Ty mi tak?..
Usuńbez łaski w takim razie, sobek .. :).
Nie tyle sobek, co miłośnik szarlotki - próbuję jakoś podstępem wymusić na Tobie, żebyś się z ciastem dorzuciła.
Usuńno masz, to nie trzeba było tak od razu?... po co te podstępy? ... tylko mnie zdenerwowałeś, ale ok, wybaczam.. daj znać kiedy wino będzie gotowe, to ja przybędę z szarlotką... nawet nie jedną ... :)
UsuńA niekiedy zaczyna się wtórna fermentacja i po jakimś czasie mamy wspaniały... ocet winny, zwany też poetycznie octem siedmiu złodziei. I co wtedy??? Aby temu zapobiec należy wlać do balona 1/4 - lepiej nawet 1/2 litra spirytusu...Drożdże spiją się i usną - i to wiecznym odpoczynkiem... Uratowaliśmy boski napój boga Dionizosa... Nektarem bogów uzyskanych domowym sposobem z czarnych winogron wznoszę Wasze nieustające...
OdpowiedzUsuńWtórna fermentacja to coś zupełnie innego. To taka sama fermentacja alkoholowa, jak poprzednia. Tylko pierwsza została zatrzymana (np na skutek braku cukru, albo obniżenia temperatury). Po dosłodzeniu, albo umieszczeniu butelkowanego wina w wyższej temperaturze, drożdże zaczynają fermentować po raz drugi, tworząc wino musujące.
UsuńA dolewanie spirytusu do wina stosuje się tylko w wyjątkowych wypadkach. To zupełnie zmienia jego smak.
Z powyższych względów wolę sobie patriotycznie upiec szarlotkę! Co też uczyniłam...
OdpowiedzUsuńAle jeżeli jabłka już "dochodziły" [kresu żywota] to po zjedzeniu szarlotki ma się ...zgagę...
UsuńSzarlotka rzecz pyszna - zwłaszcza bez lukru. Ale dlaczego mamy wybierać? Nie można objeść się szarlotką i obombać winem?
Usuńno tak... drożdże jedzą cukier, a ludzie piją ich siuśki, w przypadku szampana przyprawione ich bąkami...
OdpowiedzUsuńspokojnie, cytuję jedynie fragmencik prelekcji jakiegoś rosyjskiego działacza "antyalko"...
ale tak się teraz zastanawiam, czy do nastawiania własnego wina aż patriotyzmu trzeba?... nie wystarczy chęć do zabawy?... niekoniecznie gotowym produktem, ale samą produkcją /znam winiarza, który swoich wyrobów prawie wcale nie używa, jedynie częstuje i rozdaje znajomym/... do tego jeszcze dochodzi satysfakcja, że nie płacimy akcyzy i nie wzmacniamy reżimu, który nas gnębi...
Każdy powód dobry, żeby Naród zachęcić do produkcji win. Zawsze mnie dziwiło, że Polska, potentat w produkcji jabłek, nie produkuje z nich żadnego dobrego napitku. Przecież można wyprodukować jabola, który będzie mógł rywalizować o palmę pierwszeństwa z najlepszymi winami świata. Przeciez można zrobić coś w rodzaju calvadosu - i to powinno być naszym narodowym, tradycyjnym napitkiem. Dlaczego nie wykorzystujemy tego, co mamy w nadmiarze? Wolimy wyrzucać nadmiar na śmietnik i karmić nim osy?
Usuńmasz jak najbardziej rację... po co wycinać pozornie nierentowne jabłonki, skoro można bogactwo ich owoców wykorzystać... ostatnio widuję polski cydr... ten pomysł mi się podoba, zwłaszcza w okresie letnim, gdy piwo przez gardło przejść nie chce... może temat się stopniowo rozkręci, bo choć "małoalkoholowy" jestem, to ten napitek akurat lubię...
UsuńPrawdziwy cydr piłem tylko raz i smakował mi. Ten, który pojawił się ostatnio u nas w sklepach, niespecjalnie mi podchodzi. Za słodki.
UsuńBardzo mi się cały cykl podobał :))) usmiałam się wielokrotnie :))) no i chyba umiałabym juz zrobić wino z jabłek. gdyby tylko mi sie chciało... ;p
OdpowiedzUsuńNie ma "nie chce mi się". Ojczyzna wzywa!
UsuńPiękny ten fragment o drożdżach :)
OdpowiedzUsuńMój tata robił takie wina, och to były czasy!
No widzisz? Czego Ci brakuje do szczęścia? Wina z jabłek! Więc nie warto zwlekać - trzeba zakasać rękawy i brać się za obieranie!
UsuńPrzyznam, że nigdy tak nie spojrzałem na drożdże i ze wstydem przyznaję, że w rzeczy samej: pod względem ewolucyjnym są o niebo wyżej od nas... Że już nie wspomnę o tym, że z pewnością nie zrobiłyby połowy nawet tych kretyństw przypisywanych ludzkości...:((
OdpowiedzUsuńKłaniam nisko:)
U mnie jedynie na wycieczkę krajoznawczą się wybrały, z butli w nocy wychodząc i po całej kuchni krajobrazy podziwiając.
UsuńCo zostaje w balonie po którymś tam zlewaniu gdy za każdym razem człowiek próbuje, bo może już doszło?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Gdy tylko próbuje, to jeszcze nie tak źle. Gorzej, gdy pić mu się chce...
Usuń