Miałem kiedyś kolegę, który całe swoje życie, jak twierdził, pracował na zbawienie. Całym sobą oddany był Kościołowi. Miał pecha, że trafił w towarzystwo nie podzielające jego religijnego entuzjazmu, w kilku przypadkach wręcz napotkał na czynny opór. Był w sumie nieszkodliwy, bo poza kilkoma codziennymi przypomnieniami, że będę smażył się w piekle, żadnej szkody nikomu nie robił. Ot, drobiazgi, które wzbudzały jedynie uśmiechy. Na przykład, na wspólnym komputerze dwaj koledzy ustawili sobie zdjęcie gołej baby jako tapetę. Było to w czasach, gdy komputer był jeden na cały dział, a słowa „seksizm”, czy molestowanie były znane wyłącznie specjalistom. Zawsze można było poznać, że nasz „Święty” miał dyżur na drugiej zmianie. Po odpaleniu komputera, zamiast aktu, na tapecie widniał krajobraz z kościołem na pierwszym planie, a radio przestawione było na pewną stację bez reklam. Nic wielkiego. Wprawdzie kolega, który musiał przestawiać radio, albo ustawić sobie na powrót „swoją” tapetę, burczał co rano, ale uznawaliśmy to za następną okazję do śmiechu .
Z powodu może i niezbyt mądrego, ale moim i kolegów zdaniem, bardzo śmiesznego dowcipu o ostatniej wieczerzy, jaki zdarzyło mi się kiedyś opowiedzieć, nasz święty mąż zapałał do mnie szczególną niechęcią. Mój balansujący na granicy niechęci i obojętności stosunek do Kościoła, był jego zdaniem nie do przyjęcia. Co jakiś czas informował mnie, przez zaciśnięte zęby, że będę smażył się w piekle. Nie przysporzyło mu to sympatyków w naszym zespole…
Aż przyszedł ten dzień, w którym miałem przekonać się o prawdziwości jego słów. Pikawa któregoś dnia nie wytrzymała, a ja uniosłem się ponad światem i zostałem przyciągnięty przez wielkie, jaskrawe światło. Na końcu czekała mnie długa kolejka oczekujących do wejścia przez małą, ciasną bramę.
- Zobaczysz, będziesz smażył się w piekle! – usłyszałem nad uchem.
Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy kilka osób za sobą ujrzałem kolegę ze starego zakładu! Jak na umarłego wyglądał całkiem nieźle, w dodatku po raz pierwszy widziałem prawdziwą, niekłamaną radość w jego oczach. Do tej pory łaził raczej posępny, rzucając nam nienawistne spojrzenia spode łba.
Z powodu może i niezbyt mądrego, ale moim i kolegów zdaniem, bardzo śmiesznego dowcipu o ostatniej wieczerzy, jaki zdarzyło mi się kiedyś opowiedzieć, nasz święty mąż zapałał do mnie szczególną niechęcią. Mój balansujący na granicy niechęci i obojętności stosunek do Kościoła, był jego zdaniem nie do przyjęcia. Co jakiś czas informował mnie, przez zaciśnięte zęby, że będę smażył się w piekle. Nie przysporzyło mu to sympatyków w naszym zespole…
Aż przyszedł ten dzień, w którym miałem przekonać się o prawdziwości jego słów. Pikawa któregoś dnia nie wytrzymała, a ja uniosłem się ponad światem i zostałem przyciągnięty przez wielkie, jaskrawe światło. Na końcu czekała mnie długa kolejka oczekujących do wejścia przez małą, ciasną bramę.
- Zobaczysz, będziesz smażył się w piekle! – usłyszałem nad uchem.
Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy kilka osób za sobą ujrzałem kolegę ze starego zakładu! Jak na umarłego wyglądał całkiem nieźle, w dodatku po raz pierwszy widziałem prawdziwą, niekłamaną radość w jego oczach. Do tej pory łaził raczej posępny, rzucając nam nienawistne spojrzenia spode łba.
- O, Wincenty! – zawołałem, unosząc brwi ze zdziwienia. – Co ty tu robisz?
Już miałem powiedzieć „Miło cię widzieć”, ale ugryzłem się w język. Mogłoby to zostać źle zrozumiane.
- To samo co ty! – odparł wyniosłym tonem, jakiego nigdy u niego nie słyszałem.
- Jak umarłeś? – spytałem z zaciekawieniem, nie zważając na jego ton. – Bo ja klasycznie. Zawał. Za dużo słoniny, jak mawiał nasz wspólny znajomy.
- Spadłem z chóru – odparł z dumą, której nie umiałem zrozumieć. – Chciałem poprawić kwiaty przy organach, poślizgnąłem się i runąłem na posadzkę.
Ze współczuciem pokiwałem głową.
- Na miejscu?
- Na miejscu. Bóg był łaskawy dla swego sługi…
Nasza rozmowa została przerwana, bowiem kolejka przesuwała się dość szybko i wkrótce ja stanąłem przed śnieżnobiałym* biurkiem, za którym siedziała jakaś świetlista istota, w białej, kędzierzawej peruce.
Uderzyła młotkiem w blat.
- Nitager! – miała głos jak grom.
- Obecny! – podniosłem niemiało palec.
- Wiem – mruknęła, łypiąc na mnie spode łba. – Co my tu mamy?
Zaszeleściły papiery.
Już miałem powiedzieć „Miło cię widzieć”, ale ugryzłem się w język. Mogłoby to zostać źle zrozumiane.
- To samo co ty! – odparł wyniosłym tonem, jakiego nigdy u niego nie słyszałem.
- Jak umarłeś? – spytałem z zaciekawieniem, nie zważając na jego ton. – Bo ja klasycznie. Zawał. Za dużo słoniny, jak mawiał nasz wspólny znajomy.
- Spadłem z chóru – odparł z dumą, której nie umiałem zrozumieć. – Chciałem poprawić kwiaty przy organach, poślizgnąłem się i runąłem na posadzkę.
Ze współczuciem pokiwałem głową.
- Na miejscu?
- Na miejscu. Bóg był łaskawy dla swego sługi…
Nasza rozmowa została przerwana, bowiem kolejka przesuwała się dość szybko i wkrótce ja stanąłem przed śnieżnobiałym* biurkiem, za którym siedziała jakaś świetlista istota, w białej, kędzierzawej peruce.
Uderzyła młotkiem w blat.
- Nitager! – miała głos jak grom.
- Obecny! – podniosłem niemiało palec.
- Wiem – mruknęła, łypiąc na mnie spode łba. – Co my tu mamy?
Zaszeleściły papiery.
- No, nazbierało się trochę tego – istota niechętnie pokręciła głową. – Podglądało się dziewczynki w przebieralni…
- Miałem dziesięć lat – jęknąłem, rumieniąc się mimo woli. – Zresztą, czy zachwyt nad ludzkim ciałem to może być coś złego?
Krótkie spojrzenie, ostre jak pchnięcie szpady, przekonało mnie, że może…
- Frekwencja na mszach raczej słaba – ciągnęła świetlista istota. – O, w pewnym momencie w ogóle się urwała! No, nieźle, w wieku dwunastu lat! Co dalej? Opowiadanie dowcipów o Naszym Panu. Żeby chociaż śmiesznych… Posty na Internecie, krytykujące nasz urząd do spraw zbawienia… Narzekanie na poranne dzwonienie w kościołach… Uwagi o blokowaniu ruchu drogowego przez procesje…
Czułem, że się pocę. Nie wiem, jak to możliwe, ale świetlista istota też o tym wiedziała.
- Pocić to się będziesz później – mruknęła. – I to bardziej intensywnie.
Głośny chichot zza moich pleców nie mógł należeć do nikogo innego, jak tylko mojego znajomego. Nie odwracałem się, aby sprawdzić.
- Obżarstwo… Kto to widział, żeby tyle słodyczy jeść?
- To moja słabość – spuściłem głowę, zawstydzony.
- A dzień bez drinka dniem straconym, co? – świetlista istota wbiła we mnie niechętny wzrok.
Uznałem za odpowiednie nieśmiało zaprotestować.
- Przecież nie codziennie! Bywało, że kilka miesięcy nic…
- Nie będziemy drobiazgowi. Chęci tak samo ważne jak czyny. A to co? Złośliwe uwagi o dyrektorze urzędu do spraw zbawienia?
- Jakoś nie mogłem się do niego przekonać – wydyszałem z wysiłkiem, pocąc się coraz bardziej. – Ta sprawa w Afryce…
Uderzenie młotka w stół.
- Na początek sto lat gotowania w smole. Potem się zobaczy. Następny!
Dwóch świetlistych strażników złapało mnie pod pachy. Dobrze zrobili, bo ledwo stałem na nogach. Gotowanie w smole? Za co? I to przez sto lat? Przecież już po minucie nie będzie czego gotować! Odciągając mnie, musieli przejść obok mojego kolegi, któremu oczy błyszczały dziką satysfakcją.
- Mówiłem – zaśmiał się. – Będziesz się smażył w piekle!
Zaciągnęli mnie do jakiegoś dużego pomieszczenia, wyglądającego jak port. Widziałem jeszcze odpływający w powietrzu latający kształt, przypominający łódź, wykonaną z metalowej, srebrzystej siatki. Była pełna skazańców. Podpłynęła nowa, pusta. Strażnicy wciągnęli mnie na pokład i posadzili na metalowym krześle. Ręce i nogi przykuli mi do sporządzonych widać w tym celu oczek. Jeden z nich klepnął mnie w ramię, w niemym wyrazie współczucia, po czym odeszli po następnego.
Rozejrzałem się w niewesołej sytuacji. Było mi dość markotno. Generalnie, nie sądziłem, by spodobało mi się gotowanie w smole. Człowiek niby do wszystkiego jest w stanie przywyknąć, ale pamiętałem, jak raz, przy naprawie altanki, pokapałem się gorącą smołą. Do dziś miałem blizny. No, nie przy sobie, bo ciało zostawiłem przy biurku, w pracy. Myślami wróciłem do swych ostatnich chwil na ziemi. Aż mi się żal zrobiło kolegów. Sprawić im tyle kłopotu!
Moje myśli przerwało nadejście strażników. Zerknąłem ku nim. Zerknąłem i osłupiałem! Prowadzili pod ręce – zgadnijcie kogo! Mojego świętego kolegę, Wincentego! Nie do wiary…
Przykuli go po sąsiedzku. Chwilę trwało, zanim odważyłem się spojrzeć w jego kierunku.
- Ty też? – wyjąkałem.
- Też – szepnął.
Chwila milczenia.
- Ale dlaczego? – spytałem. – Że mnie nie lubi, to mogę zrozumieć. Krnąbrność trzeciego stopnia i tak dalej. Ale ciebie? Tak gorliwego, tak oddanego, tak ślepo posłusznego?...
- No właśnie – westchnął ciężko. – Okazało się, że wazeliniarzy też nie lubi…
Aż mnie zatkało.
- No a te, jak to tam, okoliczności łagodzące? Przecież tyle dla niego poświęciłeś. Wspominałeś kiedyś, że prawie jedną piąta zarobków nosisz do kościoła…
Pokiwał głową ze smutkiem.
- Uznano to za próbę przekupstwa – westchnął. – Korumpowanie urzędników do spraw zbawienia.
Przez chwilę milczeliśmy obaj. Wreszcie odważyłem się odezwać.
- A to nie jest tak, że to oni winni? Po co brali?
Usłyszeliśmy hałas od strony wejścia. Kompania strażników prowadziła sporą gromadkę nowych.
- Ot, masz odpowiedź – westchnął. – Właśnie ich prowadzą…
Opuściliśmy głowy. Teraz pozostało tylko czekać. Nawe modlić się nie miało sensu. W końcu, nawet sto lat nie trwa wiecznie…
- Miałem dziesięć lat – jęknąłem, rumieniąc się mimo woli. – Zresztą, czy zachwyt nad ludzkim ciałem to może być coś złego?
Krótkie spojrzenie, ostre jak pchnięcie szpady, przekonało mnie, że może…
- Frekwencja na mszach raczej słaba – ciągnęła świetlista istota. – O, w pewnym momencie w ogóle się urwała! No, nieźle, w wieku dwunastu lat! Co dalej? Opowiadanie dowcipów o Naszym Panu. Żeby chociaż śmiesznych… Posty na Internecie, krytykujące nasz urząd do spraw zbawienia… Narzekanie na poranne dzwonienie w kościołach… Uwagi o blokowaniu ruchu drogowego przez procesje…
Czułem, że się pocę. Nie wiem, jak to możliwe, ale świetlista istota też o tym wiedziała.
- Pocić to się będziesz później – mruknęła. – I to bardziej intensywnie.
Głośny chichot zza moich pleców nie mógł należeć do nikogo innego, jak tylko mojego znajomego. Nie odwracałem się, aby sprawdzić.
- Obżarstwo… Kto to widział, żeby tyle słodyczy jeść?
- To moja słabość – spuściłem głowę, zawstydzony.
- A dzień bez drinka dniem straconym, co? – świetlista istota wbiła we mnie niechętny wzrok.
Uznałem za odpowiednie nieśmiało zaprotestować.
- Przecież nie codziennie! Bywało, że kilka miesięcy nic…
- Nie będziemy drobiazgowi. Chęci tak samo ważne jak czyny. A to co? Złośliwe uwagi o dyrektorze urzędu do spraw zbawienia?
- Jakoś nie mogłem się do niego przekonać – wydyszałem z wysiłkiem, pocąc się coraz bardziej. – Ta sprawa w Afryce…
Uderzenie młotka w stół.
- Na początek sto lat gotowania w smole. Potem się zobaczy. Następny!
Dwóch świetlistych strażników złapało mnie pod pachy. Dobrze zrobili, bo ledwo stałem na nogach. Gotowanie w smole? Za co? I to przez sto lat? Przecież już po minucie nie będzie czego gotować! Odciągając mnie, musieli przejść obok mojego kolegi, któremu oczy błyszczały dziką satysfakcją.
- Mówiłem – zaśmiał się. – Będziesz się smażył w piekle!
Zaciągnęli mnie do jakiegoś dużego pomieszczenia, wyglądającego jak port. Widziałem jeszcze odpływający w powietrzu latający kształt, przypominający łódź, wykonaną z metalowej, srebrzystej siatki. Była pełna skazańców. Podpłynęła nowa, pusta. Strażnicy wciągnęli mnie na pokład i posadzili na metalowym krześle. Ręce i nogi przykuli mi do sporządzonych widać w tym celu oczek. Jeden z nich klepnął mnie w ramię, w niemym wyrazie współczucia, po czym odeszli po następnego.
Rozejrzałem się w niewesołej sytuacji. Było mi dość markotno. Generalnie, nie sądziłem, by spodobało mi się gotowanie w smole. Człowiek niby do wszystkiego jest w stanie przywyknąć, ale pamiętałem, jak raz, przy naprawie altanki, pokapałem się gorącą smołą. Do dziś miałem blizny. No, nie przy sobie, bo ciało zostawiłem przy biurku, w pracy. Myślami wróciłem do swych ostatnich chwil na ziemi. Aż mi się żal zrobiło kolegów. Sprawić im tyle kłopotu!
Moje myśli przerwało nadejście strażników. Zerknąłem ku nim. Zerknąłem i osłupiałem! Prowadzili pod ręce – zgadnijcie kogo! Mojego świętego kolegę, Wincentego! Nie do wiary…
Przykuli go po sąsiedzku. Chwilę trwało, zanim odważyłem się spojrzeć w jego kierunku.
- Ty też? – wyjąkałem.
- Też – szepnął.
Chwila milczenia.
- Ale dlaczego? – spytałem. – Że mnie nie lubi, to mogę zrozumieć. Krnąbrność trzeciego stopnia i tak dalej. Ale ciebie? Tak gorliwego, tak oddanego, tak ślepo posłusznego?...
- No właśnie – westchnął ciężko. – Okazało się, że wazeliniarzy też nie lubi…
Aż mnie zatkało.
- No a te, jak to tam, okoliczności łagodzące? Przecież tyle dla niego poświęciłeś. Wspominałeś kiedyś, że prawie jedną piąta zarobków nosisz do kościoła…
Pokiwał głową ze smutkiem.
- Uznano to za próbę przekupstwa – westchnął. – Korumpowanie urzędników do spraw zbawienia.
Przez chwilę milczeliśmy obaj. Wreszcie odważyłem się odezwać.
- A to nie jest tak, że to oni winni? Po co brali?
Usłyszeliśmy hałas od strony wejścia. Kompania strażników prowadziła sporą gromadkę nowych.
- Ot, masz odpowiedź – westchnął. – Właśnie ich prowadzą…
Opuściliśmy głowy. Teraz pozostało tylko czekać. Nawe modlić się nie miało sensu. W końcu, nawet sto lat nie trwa wiecznie…
*mam na myśli barwę śniegu z obszarów niezamieszkałych przez ludzi i psy.
Nigdy nie ukrywałem, że jestem fanatycznym katolikiem i Twoim ideologicznym przeciwnikiem. Ale ta przypowieść jest według mnie trafna. Do piekła trafią ci, którzy plują na Chrystusa, ale także ci, którzy uczynili z niego drewnianego bożka i walą nim innych po zębach.
OdpowiedzUsuńNie uważam Ciebe za fanatycznego katolika. Poczucie humoru to zjawisko nie występujące u fanatyków. A juz posługiwanie się ironią w ogóle nie nalezy do ich świata.
UsuńNo pięknie, wyślę Mamie, do pokazania koleżance, która ją Ciągle z jej schorzeniami kręgosłupa, do kilkugodzinnych nasiadówek na nocnych czuwaniach w kościołach przekonać próbuje i nie może się nadziwić, że nie może przekonać! :))
OdpowiedzUsuńSłyszałem oczywiście o czuwaniu, ale nie bardzo wiem, co to takiego, ani jak się to odbywa. Wyobrażam to sobie jako całonocne modły. No cóż, jeśli ktoś ma na to ochotę, to nie widzę w tym niczego złego.
Usuńczyli i tak źle, i tak niedobrze... to ja sobie zostanę przy tym co teraz, staram się nie krytykować (no chyba, ze mnie ktoś do furii doprowadza..), a o wychwalaniu nie ma mowy więc.. :)
OdpowiedzUsuńSamej religii też staram się nie krytykować, zwłaszcza, że mnie nie dotyczy. Ale szlag mnie trafia, gdy widzę próby wprowadzania państwa wyznaniowego tylnymi drzwiami. I tu już sobie folguję.
UsuńRzeczywiście, sto lat to nie wieczność. Miałeś fart, gdy mnie uśmiercali podczas operacji byłam w narkozie i nic nie pamiętam.
OdpowiedzUsuńJedno jest pewne - jestem tak wredna, że mnie tam nie chcieli a lekarze mogli się potem chwalić przed moim mężem, ze udało im się mnie uratować.
Miłego, ;)
Pomyślałem, że skoro naszykowali tej smoły na sto lat, podczas, gdy rozum podowiada, że po minucie już nie byłoby sensu dalszego gotowania, to musi tam być jakiś kruczek. I tego się trzymam!
UsuńSmaczna historyja :))) Gdyby to były czasy polecanek, Twoja notka powinna wylądować na głównej, żeby przeczytało ją jak najwięcej osób. Na ten czas mógłbyś przyblokować komentarze, żeby gópki się nie pluły. A wielu Twoje słowa porządnie zakłułoby w dupkę ;)))
OdpowiedzUsuńDlaczego? Przecież nawet ten, który sam siebie nazywa fanatycznym moherem, nie poczuł się urażony.
UsuńNitager, opanuj się, bo Ci władują następną setkę w smole! Naucz się raz na zawsze tego hymnu:
OdpowiedzUsuńO, jakże wspaniałe są wyroki Pana!
Psalmy Mu śpiewajmy w kotłach już od rana!
O, jak przecudownie bulgoce ta smoła!
Jakże słodko drze się Wincenty- pierdoła!
O, dzięki Ci, Panie, za fajne skazanie,
co pięknie wyraża Twoje miłowanie:
Jesteś prze-gość, ziomal i super równiacha!
Bardzo mnie wzruszyła Twa niezmierna łacha....
Resztę pozostawiam Twojej inwencji. Możesz spróbować to śpiewać na melodię "November Rain"- chwytliwa nutka wprawi Pana w dobry humor. A mówiłem Ci, że lepiej zostać wyznawcą Latającego Potwora Spaghetti. Wielka Makaronowa Istota nie ma tak sadystycznych metod. Daje jeść, pić, pozwala wyznawcom na małe fik- fik, nie każe śpiewać bzdurnych godzinek. Durszlaki na głowach też nie są obowiązkowe!
I jeszcze małe wyjaśnienie: On nie tyle "nie lubi wazeliniarzy", co nie lubi tych, którzy smarują wazeliną, żeby Go wydymać. Znaczy się: pod ołtarzem psalmy, a w zakrystii łapa w majtki ministranta lub do kieszeni Narodu. Dekalog jest Dekalogiem! Tam nie stoi "nie kradnij, chyba że się modlisz", tylko po prostu "nie kradnij". Podobnie z "nie cudzołóż", czy "nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu".
UsuńA ja myślę, że on tak po ludzku (wiem, po bosku, ale podobno jesteśmy stworzeni na jego wzór i podobieństwo) nie lubi takich oślizgłych piskorzy, co siię przed nim płaszczą i i mu kadzą, w dodatku w mało wymyślny sposób. Ja na jego miejscu na pewno bym nie lubił. Co innego tacy, którzy robią to z wdziękiem i dużym darem przekonywania!
UsuńNitager, jestem sobą od początku do końca. Może powiesz nierefolmowalna ;) Zgodzę się :) Kocioł nie jest mi obcy, ale czy dno jego poznałam nie jestem w stanie stwierdzić...i nigdy nie stwierdzę, to wiem na pewno ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Absolunie niemożłiwe, żebyś poznała dno. Smoła bulgoce i bombelki wypychają człowieka na powierzchnię, więc do dna naprawdę tryudno się dostać.
Usuńhttp://kronikarzalternatywny.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńhttp://logistykaprobabilistyczna.blogspot.com/
http://videofonomonoman.blogspot.com/
Jako niefanatyczny niewierzący polecam swoje usługi. Ostatnio kolędujący po nieskutecznym co prawda nawracaniu mnie, ale i po otrzymaniu sowitej "cołaski"; żonę bowiem mam wierzącą - ot, słabość umysłu kobiecego, oświadczył [całując mnie w oba policzki], że [cytuję] - Jeszcze obaj będziemy przed tronem Chrystusa śpiewać przez wieki cąłe radosne Alleluja.... Tym nie naprawdę przeraził. Pozdrawiam
Fakt - perspektywa nieciekawa. Czasem, gdy rodzinka podstępem ściągnęła mnie na jakąś mszę, wiercziłem się całą godzinę, nie mogąc się doczekać, kiedy to się skończy. A tu przed nami perspektywa całej wieczności na wielkiej mszy!
UsuńZdecydowanie wolę już tę smołę. Polecam miejsce obok Wincentego - tamto siedzenie wydaje mi się znacznie wygodniejsze niż moje.
Podpisujcie spontanicznie Deklaracje Wiary!!! Każdą!!! To teraz "na topie"!!!
OdpowiedzUsuńTylko "Ladacznice" będą z tego zwolnione, gdyż ich pozycja [hmmm... pardon za dwuznaczność] w Biblii jest jednoznacznie określona i to b. pozytywnie!
Z gorącym pozdrowieniem
Słusznie. Moja wiara nie pozwala mi na stosowanie nakrętek sześciokątnych, bo przypominają Gwiazdę Dawida!
UsuńChyba zostanę ladacznicą.
UsuńA, uzyj sobie! ;)
UsuńŚwietne opowiadanie, w stylu Marka Twaina i jego Listów z Ziemi.
OdpowiedzUsuńOdkrywa obłudę ludzi "religijnych".
Zawsze, gdy na forum czytam komentarze tzw. katolików, odnoszę nieodparte wrażenie, że bardziej niż własne zbawienie, cieszy ich potępienie tych, którzy nie zgadzają się z jedynie słusznymi poglądami.
UsuńBardzo dobre. powinni to obowiązkowo na lekcjach religii omawiać, zamiast syna marnotrawnego, który wypacza w słuchających poczucie lojalności.
OdpowiedzUsuńPrędzej lekcje religii przestaną byc potrzebne - to powolny, ale nieuchronny proces.
Usuń