Wyjrzawszy dziś rano za okno, musiałbym znów uderzyć w płacz i zainicjować proces rozpaczania, narzekania i żalenia się na swą dolę. Ale nie chcę Was zanudzać, bo co jak co, ale powodów do narzekania każdy z Was ma sporo. To oczywiste. Ten Nitager narzeka na pogodę, a nawet nie wie, z czym JA muszę się borykać! A co JA mam powiedzieć? Nie, no jego depresja przy mojej depresji jest doprawdy śmieszna!
Ponieważ nie mam „bulu i nadzieji” na przelicytowanie kogokolwiek – głównie dlatego, że ja zaczynam desperować już przy niskim, niemal progowym poziomie zjawisk stresogennych – opowiem Wam dla odmiany o czymś miłym.
Oczywiście, jeśli to było miłe, nie mogło wydarzyć się zimą! I się nie wydarzyło. Bo to był przełom lipca i sierpnia. W zdecydowanie najpiękniejszym dniu tygodnia – w sobotę.
Tak, lubię sobotę. Chyba najbardziej ze wszystkich dni. Zwłaszcza rankiem. Tak ją lubię, że gdyby nie wiązało się to z pewnym bolesnym i nieprzyjemnym zabiegiem, chyba zacząłbym ją święcić, jako dzień święty. No i głupio czułbym się w czapce pod dachem…
Koleżanka Małżonka przygotowała ucztę. Ale ucztę nie zwyczajną, tylko taką, której człowiek oddaje się pod gołym niebem, rozłożony na leżaczku, z idiotycznym wyrazem zadowolenia na twarzy. Urządzamy sobie grilla! Była karkóweczka w ziołach, była kaszanka do pieczenia, były udka kurczaka, zawinięte w liście kapusty… Ale czegoś brakowało.
Sosu czosnkowego? Nie, był w niebieskim pojemniku!
Może chleba? A, skąd! Były nawet dwa – biały i razowy!
Może musztardy? „Obecny!” – krzyknął nowy, jeszcze nie otwarty słoiczek.
Może przypraw? Ale wystarczyło pociągnąć nosem, żeby zorientować się, że i te wygodnie leżą sobie w skrzyneczce i plotkują.
Aż wreszcie zrozumiałem! Oj, ja głupi, jak mogłem zapomnieć? Toż zbrodnia byłaby to niesłychana! Do mięska potrzebne jest… No, co? Żaden keczup! Keczup jest do pizzy. Więc co? No dobra, do parówek też! Ale co jest potrze… No, dobrze frytki też można z keczupem, ale frytek nie będzie! Co jeszcze musimy… ŻADNEGO KECZUPU, JASNE!?
O czym to ja mówiłem?
Aha, potrzebne jest WINO! Czerwone, wytrawne, aromatyczne… Bierze człowiek do ust kawałek wybornej karkówki i zwilża usta owym boskim nektarem… Oba smaki mieszają się na języku, dając ROZKOSZ!...
- To my jedziemy samochodem?!
- No, a jak mam ten cały majdan zanieść? – Koleżanka Małżonka spojrzała na mnie z wyrzutem. – Przecież nie damy rady inaczej!
Nos opadł mi na kwintę. Więc nici z rozkoszy… Dlaczego zawsze mnie to spotyka? Dlaczego inni ludzie mogą się weselić, bawić, a ja zawsze pokrzywdzony przez los, siedzę sobie cichutko w kąciku i nieśmiało patrzę na nich z boku… Nikomu nie potrzebny, nie kochany przez nikogo… Jak niewolnik… Albo pies łańcuchowy...
Doprawdy, Mirmił mógłby się ode mnie uczyć! To zresztą mój ulubiony bohater literacki, choć pewne wiadome siły, które już dawno powinny zostać unicestwione, a jakimś cudem wciąż trwają i trzymają się dobrze, śmią twierdzić, że „Kajko i Kokosz” to nie literatura, a przynajmniej nie pierwszego sortu. Skandal, że pan Tusk jeszcze nie podał się z tego powodu do dymisji!
Metoda okazała się skuteczna. Ustaliliśmy, że zawieziemy to wszystko samochodem na działkę, po czym odstawię wóz i wrócę taksówką. Z powrotem zabierzemy tę skrzynkę jutro. Po drodze wstąpiliśmy do sklepu.
- Może to? – spytała Koleżanka Małżonka. – Południowoafrykańskie…
- A może to? – wskazałem inną butelkę. – Kalifornijskie, zdaje się…
- A to chilijskie? Piliśmy kiedyś i nam smakowało.
- A może to hiszpańskie? Podobno tez niezłe.
- Tu jest bułgarskie. Piliśmy nieraz.
Trwało to jakiś czas, ponieważ, jak 99,9% wszystkich Polaków, wino ocenialiśmy wyłącznie po etykietce. Tacy z nas znawcy. Podobało nam się takie jedno z maską szamana, ale to z bykiem też było fajne. Takie efektowne! Ten byk miał coś w oczach... Koleżance Małżonce podobał się słoń, ale ja wolę ciemne etykietki i optowałem za takim czymś, co nie wiedziałem, co to jest, a co wyglądało trochę jak zburzony zamek, a trochę jak dziwna formacja skalna. Po namyśle, przyznałem rację Koleżance Małżonce, że przypomina coś jeszcze, ale przy jedzeniu i piciu nie wypada o tym mówić. W końcu poszliśmy na kompromis i kupiliśmy taką z gałązkami winorośli.
Gdy wszystko było już zawiezione, wywleczone z kanciapki, rozstawione, przygotowane i wystarczyło czekać na apetyt, coś mi się przypomniało. Ukradkiem udałem się do altanki i przewróciłem do góry nogami wszystkie szuflady.
- Nie ma korkociągu! – oznajmiłem z głupią miną.
Polazłem do szopki na narzędzia. Gdzieś tam powinien być stary scyzoryk. Był, a jakże! Ale korkociąg miał ułamany…
- Która godzina?
Uznałem, że zdążę do pobliskiego sklepu. Bardzo zależało mi na tym, aby jak najszybciej opuścić strefę zagrożenia, więc pędziłem, co but wyskoczy. Zdążyłem.
- Korkociąg? – gruby sprzedawca zrobił minę, jakbym pytał o tresowanego pająka. – Panie, jest pan pierwszy, który o to pyta! A prowadzę ten sklep już dziewiąty rok...
Sprintem udałem się do następnego. Tam sprzedawczyni wydała indiański okrzyk, który zapewne miał wyrażać zdziwienie. Na szczegóły już nie czekałem.
Więcej sklepów w okolicy nie było. Mogłem jeszcze wezwać taksówkę, pojechać do hipermarketu i tam…
- To już lepiej jedź do domu i przywieź – jęknęła Towarzyszka Życia. – Jest bliżej.
No, bliżej o jakieś 200 metrów…
- Kiedy przewidziany jest posiłek? – spytałem zdecydowanym głosem.
- Za jakąś godzinę.
- Poświęcę się i spalę trochę – poklepałem się po brzuchu. – W jedną stronę pójdę pieszo. I będę miał odwalony trening na dziś!
Koleżanka Małżonka spojrzała w niebo. Zaledwie kilka chmurek, słońce prażyło, jak na patelni. Ale ja uśmiechnąłem się tylko na tę niewieścią obawę i odważnie ruszyłem w drogę.
Po chwili wróciłem, zabrałem klucze od domu i odważnie ruszyłem w drogę.
Wróciłem tylko po komórkę i portfel. Taksówkarz zrobiłby pewnie dziwną minę, gdybym mu powiedział, że zapłacę później. Po czym odważnie ruszyłem w drogę. Bardzo odważnie. Odwagi starczyło mi na jakieś 500 metrów. Potem pozwoliłem sobie na lekkie opuszczenie ramion, przygarbienie się, szuranie nogami, ocieranie potu z czoła, wzdychanie i inne oznaki zmęczenia.
Droga zabrała mi równe 55 minut. No, nie da się ukryć, kawałek to jest! Pierwsze, co zrobiłem, to wejście do łazienki i szybki prysznic. Uff, od razu lepiej. Potem telefon na radio-taxi, wyjście z domu, powrót do domu po korkociąg, definitywne wyjście z domu i krótkie oczekiwanie na taksówkę. Na działkę wróciłem na czas – gdy pierwsza porcja z grill była już gotowa.
Z zadowoleniem wyciągnąłem ze skrzynki butelkę. Chwyciłem nóż, by rozciąć plastikowy kapturek i przygotowałem korkociąg.
Zakląłem szpetnie.
Pod plastikowym kapturkiem, malowniczą czernią błyszczącej emalii, zaprezentowała się aluminiowa nakrętka…
Hahahahahah, poprawiłeś mi humor. Ale jak sam powiedziałeś Małżonce, trening zaliczyłeś ;) i z czystym sumieniem mogłeś skosztować pyszności.
OdpowiedzUsuńWprawdzie przemysłowych sklepów tam za wiele nie ma, ale spożywcze były i to otwarte do późna. Zatem na jednej pyszności się nie skończyło ;)
UsuńO, rety! To musiałeś wracać do sklepu po korek, bo jak bez niego odkorkować butelkę. Ale mam nadzieję, że odkręcacz do aluminiowych zakrętek miałeś na działce :)
OdpowiedzUsuńNawet ściery nie trzeba było użyć, żeby odkręcić! ;)
UsuńKeczup do pizzy????!!!! Toż to profanacja!!!!!!!!!!! Gdyby Cię Mirmił usłyszał od razu kazałby sobie usypać malutki kurhanik. Albo Tobie. ;p;p;p Choć może uznałby w sumie, że wyprawa po złote runo, przepraszam, korkociąg, już była wystarczającą karą. ;)
OdpowiedzUsuńWyłącznie do pizzy. Do niczego innego nie używam.
UsuńJa zdecydowanie do frytek. I czasem na kanapke s serem żółtym. Ale do pizzy sos pomidorowy, jesli już. bo wolę czosnkowy. :) Jesć mi sie zachciało przez Ciebie ;p Smacznego :)
UsuńOpowieść doskonale mi się czytało, tym bardziej, że ja sama wracam tak co najmniej po pięciokroć za komórką, szminką, tuszem do rzęs, a czasem czymś jeszcze innym :)
OdpowiedzUsuńA w tych nowoczesnych winach faktycznie coraz częściej używa się nakrętek aluminiowych, korek odchodzi do lamusa...
Zauważyłem, że to charakterystyczne dla win kalifornijskich i australijskich. Pozostałe kraje korkują, choć nie zawsze naturalnym korkiem.
UsuńAle się uśmiałam!!! Mieszkam ze 100 m od najbliższego sklepu, a do tego na parterze, więc z reguły nie wysilam się, by o wszystkim pamiętać. Skutki tego są czasem mało zabawne, zwłaszcza gdy się gdzieś dalej wybiorę bez portfela. Ale wiesz, zaskoczyłeś mnie- byłam pewna, że gdy skojarzysz, że nie masz korkociągu to wpierw zajrzysz pod folię okrywającą szyjkę i korek.Po prostu mam Cię za wielce poukładanego faceta, który wpierw by pokombinował zamiast dyrdać do domu. Bo mój to prędzej by tego wina nie wypił niż ruszył po korkociąg. A ja - potrenowałabym wydłubywanie korka śrobokrętem.
OdpowiedzUsuńMiłego, ;)
Względnie wepchnięcie całkiem do środka - po co odkładać resztki na później :D Niechby i tym połamanym scyzorykiem ;)
UsuńTaaaa... A potem, zamiast przyjemności, plucie korkiem! Dzięki za taką przyjemność! Wino można otwierać wyłącznie korkociągiem, choć niekoniecznie kupnym - można zrobić z drutu. No, ale potrzebny jest drut i szczypce, i jeszcze pilnik do naostrzenia - a jak się nie ma?
UsuńPiękna i wzruszająca historia.
OdpowiedzUsuńChyba każdy miał problemy z korkociągiem. Mnie ostatnio ten przyrząd połamał się po częściowym wyciągnięciu korka. Miałem jeszcze 2 w domu, ale nie chciały działać - wyciągnięcie częściowe korka powodowało albo kręcenie się tegoż razem z korkociągiem, albo niemożliwość wkręcenia z "braku zasięgu". Dopiero ucięcie wystającej części nożem pozwoliło na dalsze konstruktywne czynności. I radosną nagrodę w postaci konsumpcji!
Ucięcie nożem korka, rozumiem? Czy też miałeś na myśli nóż do szkła?
UsuńUcięcie nożem wystającej ponad szkło części korka po użyciu pierwszego, pechowego korkociągu, która to część uniemożliwiała skuteczne użycie kolejnych korkociągów. Teraz chyba jaśniej to przedstawiłem :)
UsuńTeraz jasne, jak amerykańska instrukcja obsługi łopaty. Swoją drogą, dziwny naród: na kawie muszą mieć ostrzeżenie, że gorąca, a ze spluwami mogą chodzić.
Usuńranyyyyy, Nit, wykorzystałabym wszystkie dostępne narzędzia (choć wpierw zerknęłabym na "korek") ale NIGDY, PRZENIGDY, nie biegałabym po korkociąg, nawet dla treningu :))))
OdpowiedzUsuńNo, ale gdy z dostępnych narzędzi mamy grabie, łopatę, piłę do drewna, młotek i siekierę, to raczej się nie da.
Usuńmłotek i nóż by się nadały, ja sprytna jestem :)
UsuńTaaaa... A potem flacha się rozleci i zlizuj to wino z trawy, i jeszcze uważaj, żeby szkła nie liznąć. Dzięki, to ja już wolę iść po korkociąg! ;)
UsuńWitaj
OdpowiedzUsuńA ja już widziałam czarny scenariusz z gwałtowna burzą, a tu niewinna, mała, metalowa nakrętka :) też mi coś :)
Nie spodziewałam się po Tobie, że tak "ważne" dodatki do mięs, nie pakujesz jako pierwsze :)
Znamy się już długo, a tak mało nadal o sobie wiemy :)
Pozdrawiam :)
Chyba wolałbym już tę burzę...
UsuńNitagerze, Twojego bloga to powinni wystawiać na receptach jako lek na całe zło tego świata :) oplułam monitor przez Ciebie i Twoje nieogarnięcie we wrzącej wodzie kąpane ;) a kakao piłam, więc musiałam się nagimnastykować, by ekran do porządku doprowadzić...
OdpowiedzUsuńPoza tym nie ma tego złego - ruch zawsze na zdrowie wyjdzie ;)
Zawsze zastanawiam się, ile energii marnuje się na siłowni. Podłączyłbym delikwentów do jakiegoś generatora i chociaż światło mieliby za darmo! Więc jeśli już wysiłek, to z pożytkiem - taki mam apel ;)
UsuńJestem jak najbardziej za! To może będziesz pionierem w tej dziedzinie i dasz innym przykład, jak to należy robić? ;)
UsuńZnaczy, ze jabola kupiles:))))))
OdpowiedzUsuńUsmialam sie do lez.
A korkociag to ja zawsze w torebce nosze, a co:)
Jabole miały polietylenowe korki - przynajmniej kiedyś. Wystarczał nóż. A torebka - no cóż, nie przyszło mi do głowy, że mógłbym nosić torebkę. Szczerze mówiąc, nigdy nie próbowałem. ;)
UsuńZawsze te same problemy z korkociągiem. I zawsze to faceci muszą stanąć na wysokości zadania i jechać, załatwiać, kombinować. Fajne to nawet...
OdpowiedzUsuńA ostatnio wpychałem korek do środka... miodny trójniak - smakowało. Bardzo...
Pozdrawiam gorąco
Biednemu to zawsze wiatr w oczy, albo cegła na łeb nawet w drewnianym kościele...:(( Sylwestra żeś mi Waść przypomniał, gdziem jakiego nader mocarnego korka nad korkami trafił - jeszcze z tych prawdziwie korkowych - com go żadną miarą wybić nie umiał, tandem żem go wziął i kruszyć począł... Dobrze po pierwszej było, jakem jego resztki do środka był wepchnął, szampana, co się już i wyszumieć zdążył, żeśmy letniego i przez sitko cedzili...:((
OdpowiedzUsuńKłaniam nisko:)
A tam, przyda się nie dziś, to inną razą. A na teraz to przynajmniej jest co wspominać ;)))
OdpowiedzUsuń