Kolega z pracy wyglądał źle.
Oczywiście, źle jak na niego. Blady, milczący i bez przerwy siorbał jakieś herbatki. Nie zauważyłem, żeby coś jadł, a nawet odniosłem wrażnie, że widok jedzenia przyprawia go o jakieś schorzenie, bo na widok bułki z szynką nabierał na twarzy dziwnej, sinozielonej barwy.
Najczęściej w tym dniu można było go spotkać przy automacie do kawy. Kawy, oczywiście, nie pił, ale tuż obok stał dystrybutor wody mineralnej, z którego często i gęsto tego dnia korzystał.
- Oj, musiało być wczoraj ostro - pokręciłem głową, upijając łyk pysznej i aromatycznej kawy (o ile kawa z automatu w ogóle może smakować jak kawa).
Mruknął tylko coś niezrozumiałego, ze wstrętem odwracając wzrok od mojej kawy.
- Aż tak źle? - spytałem.
- Jeszcze gorzej - westchnął żałośnie. - Nie wiem, jak przeżyję ten dzień...
Był poniedziałkowy ranek. Wiadomo, każdemu wtedy ciężko. Nie dość, ze człowiek nie wyspany, perspektywa całego tygodnia psuje humor, to jeszcze daje się odczuć wpływ weekendowego ucztowania. W moim przypadku - ciężki żołądek, bo komuś odbiło i ni stąd, ni zowąd, w niedzielę nasmażył pączków. Nie powiem, kto, ale postanowiłem, że tym razem to ja zastrajkuję i przez tydzień będzie bolała mnie głowa. Takie przewinienie nie może ujść bezkarnie. Żeby chłopa, walczącego z nadwagą, a więc wciąż głodnego, szczuć świeżymi pączkami! No, kto wytrzyma?!
Inni, jak widać walczyli z inną poweekendową przypadłością. Również spowodowaną brakiem umiaru, ale w czymś innym - i nie jest to kopanie ogródka.
- Nie przejmuj się, koło południa zwykle mija - pocieszyłem go.
Spojrzał na mnie przerażony.
- Nie dożyję południa - westchnął i upił łyczek wody.
Odniosłem wrażenie, że nawet woda mu dziś szkodzi.
- Aż dziwne, że zawodnik twojej klasy tak cierpi - odezwałem się ze współczuciem. - Czyżbyś próbował pobić swój rekord?
Machnął ręką.
- A skąd - westchnął. - Właściwie, to w ogóle nie miałem zamiaru pić. Tylko miałem trochę czasu i postanowiłem porozlewać swoje nalewki do butelek.
Trochę mnie to zdziwiło.
- Przecież mówiłeś, że zrobiłeś to dwa, czy trzy tygodnie temu!
Z wysiłkiem pokiwał głową.
- Zgadza się - wyjąkał. - Ale skutki odczułem dopiero wczoraj.
Przyznam, że trochę się zaniepokoiłem. O niego. No, o siebie trochę też. W końcu, ja też mam poustawiane w mieszkaniu słoiki z różnymi nalewkami. Tylko ja robię to w ilościach raczej laboratoryjnych, ze względu na koszty i ciasnotę w mieszkaniu. Natomiast Kolega ma dom i ilości wszelakiego dobra, zgromadzonego w wielkich słojach i butlach, naprawdę przyprawiają o ból głowy. Zwłaszcza na drugi dzień...
- Nie, to nie tak! - uśmiechnął się blado. - To nie tak, że trzyma mnie od trzech tygodni. To wszystko przez tę fafluńtówkę.
Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek słyszał tę nazwę, ale byłem ciekaw nowej, jak zgadywałem z wyglądu Kolegi, rewelacyjnej receptury, więc z ciekawością wbiłem w niego wzrok i przeszedłem w stan oczekiwania.
Trochę trwało, bowiem najwyraźniej samo wspomnienie poprzedniego wieczoru spowodowało u Kolegi zawrót głowy i musieliśmy obaj poczekać, aż dojdzie do siebie.
- Zaczęło się trzy tygodnie temu - rozpoczął swoją bolesną opowieść. - Żona postanowiła kupić dzieciakom nowe buty do szkoły, więc w sobotę wybrali się na zakupy. Miałem wolną chatę, więc postanowiłem porozlewać te nalewki do butelek. Przynajmniej te dojrzałe. No, trochę tego było. Malinówka, śliwkówka, porzeczkówka, orzechówka... Wiśniówki jeszcze nie ruszałem.
- No, rozumiem - pokiwałem głową. - Z każdej kieliszeczek i wyszła niezła mieszanina. Ale że do tej pory cię trzyma?
- Nic nie rozumiesz! - żachnął się. - Akurat wtedy wypiłem naprawdę mało. Ot tyle, co na spróbę. Może łyżeczkę z każdej. Malinówka poszła na pierwszy ogień. Zlałem z góry to co klarowne, ale przy dnie, sam rozumiesz.
- Rozumiem - odparłem. - Osad!
Skrzywił się.
- Osad! - prychnął. - Osad to masz w oczyszczalni ścieków! Na dnie zostały fafluńty.
Postanowiłem trochę przedłużyć sobie przerwę na kawę. Historia zaczynała nabierać barw. Zaczynało robić się ciekawie.
- No i? - zachęciłem go.
- No i sam rozumiesz. Fafluńtów było dosyć dużo, bo to nigdy nie sklaruje do końca, jak wino. Jakieś trzy centymetry od dna zgromadziła się taka dziwna frakcja, mętna, pełna resztek owoców. Jak zlewałem, to pilnowałem, żeby nie zmącić. No i trochę tego na dnie zostało. Myślę sobie: "Przecież tego nie wyleję!". Spirytus taki drogi... Może i nienajlepszy to trunek, ale swoją moc ma. Pił w życiu człowiek gorsze rzeczy. No więc zlałem to do osobnej butelki.
Westchnął przeciągle i upił łyk wody. Przełknął z wyraźnym wysiłkiem.
- A potem zrobiłem to samo z innymi - ciągnął. - I wszystkie fafluńty wlałem do jednej butelki. Wyszło w sumie trochę ponad trzy czwarte litra. Wyglądało to nieciekawie, więc odstawiłem tę flachę w kąt i zapomniałem o niej. I nic by się nie stało, gdyby mi się wczoraj szklanka nie zbiła!
Nie bardzo umiałem skojarzyć te dwa wydarzenia, więc czekałem cierpliwie na dalszą część opowiadania. Nastało po kilku łykach wody.
- Przy zmiataniu odnalazłem zapomnianą butelkę. Stwierdziłem, że od góry całkiem ładnie sklarowała, tylko jakaś jedna czwarta fafluńtów została na dnie. Więc nie namyślając się długo, zlałem z góry jakieś pół litra. Wyglądało to nieszczególnie, jak jakaś herbata, ale gdy spróbowałem, okazało się całkiem niezłe. W smaku nie podobne absolutnie do niczego. No i właśnie dlatego, że nie umiałem określić smaku, trochę przesadziłem z próbowaniem. Potem nalałem żonie, ale jej nie smakowało. Oglądaliśmy jakiś film, nawet mnie wciągnął. Więc tak stopniowo, po kieliszeczku do telewizji, sam sobie dolewałem i dolewałem, aż fafluńtówka się skończyła. Napisów końcowych nie doczekałem, bo gdy wstałem, tak mi się zakręciło w głowie, jakbym kręcił akrobacje samolotem. No a potem, to już się domyślasz. Takie mieszaniny są w stanie rzucić o ścianę majstrem murarskim. Szczegółów ci oszczędzę...
Pokiwałem głową ze współczuciem.
- Biedaku... - szepnąłem.
Pocieszyłem go w kilku banalnych słowach i poszedłem do swojego biurka. Ale ziarno niepokoju zostało już zasiane. Przecież ja też niedługo będę zlewał swoje nalewki! Czyżby czekało mnie to samo?
Oczywiście, źle jak na niego. Blady, milczący i bez przerwy siorbał jakieś herbatki. Nie zauważyłem, żeby coś jadł, a nawet odniosłem wrażnie, że widok jedzenia przyprawia go o jakieś schorzenie, bo na widok bułki z szynką nabierał na twarzy dziwnej, sinozielonej barwy.
Najczęściej w tym dniu można było go spotkać przy automacie do kawy. Kawy, oczywiście, nie pił, ale tuż obok stał dystrybutor wody mineralnej, z którego często i gęsto tego dnia korzystał.
- Oj, musiało być wczoraj ostro - pokręciłem głową, upijając łyk pysznej i aromatycznej kawy (o ile kawa z automatu w ogóle może smakować jak kawa).
Mruknął tylko coś niezrozumiałego, ze wstrętem odwracając wzrok od mojej kawy.
- Aż tak źle? - spytałem.
- Jeszcze gorzej - westchnął żałośnie. - Nie wiem, jak przeżyję ten dzień...
Był poniedziałkowy ranek. Wiadomo, każdemu wtedy ciężko. Nie dość, ze człowiek nie wyspany, perspektywa całego tygodnia psuje humor, to jeszcze daje się odczuć wpływ weekendowego ucztowania. W moim przypadku - ciężki żołądek, bo komuś odbiło i ni stąd, ni zowąd, w niedzielę nasmażył pączków. Nie powiem, kto, ale postanowiłem, że tym razem to ja zastrajkuję i przez tydzień będzie bolała mnie głowa. Takie przewinienie nie może ujść bezkarnie. Żeby chłopa, walczącego z nadwagą, a więc wciąż głodnego, szczuć świeżymi pączkami! No, kto wytrzyma?!
Inni, jak widać walczyli z inną poweekendową przypadłością. Również spowodowaną brakiem umiaru, ale w czymś innym - i nie jest to kopanie ogródka.
- Nie przejmuj się, koło południa zwykle mija - pocieszyłem go.
Spojrzał na mnie przerażony.
- Nie dożyję południa - westchnął i upił łyczek wody.
Odniosłem wrażenie, że nawet woda mu dziś szkodzi.
- Aż dziwne, że zawodnik twojej klasy tak cierpi - odezwałem się ze współczuciem. - Czyżbyś próbował pobić swój rekord?
Machnął ręką.
- A skąd - westchnął. - Właściwie, to w ogóle nie miałem zamiaru pić. Tylko miałem trochę czasu i postanowiłem porozlewać swoje nalewki do butelek.
Trochę mnie to zdziwiło.
- Przecież mówiłeś, że zrobiłeś to dwa, czy trzy tygodnie temu!
Z wysiłkiem pokiwał głową.
- Zgadza się - wyjąkał. - Ale skutki odczułem dopiero wczoraj.
Przyznam, że trochę się zaniepokoiłem. O niego. No, o siebie trochę też. W końcu, ja też mam poustawiane w mieszkaniu słoiki z różnymi nalewkami. Tylko ja robię to w ilościach raczej laboratoryjnych, ze względu na koszty i ciasnotę w mieszkaniu. Natomiast Kolega ma dom i ilości wszelakiego dobra, zgromadzonego w wielkich słojach i butlach, naprawdę przyprawiają o ból głowy. Zwłaszcza na drugi dzień...
- Nie, to nie tak! - uśmiechnął się blado. - To nie tak, że trzyma mnie od trzech tygodni. To wszystko przez tę fafluńtówkę.
Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek słyszał tę nazwę, ale byłem ciekaw nowej, jak zgadywałem z wyglądu Kolegi, rewelacyjnej receptury, więc z ciekawością wbiłem w niego wzrok i przeszedłem w stan oczekiwania.
Trochę trwało, bowiem najwyraźniej samo wspomnienie poprzedniego wieczoru spowodowało u Kolegi zawrót głowy i musieliśmy obaj poczekać, aż dojdzie do siebie.
- Zaczęło się trzy tygodnie temu - rozpoczął swoją bolesną opowieść. - Żona postanowiła kupić dzieciakom nowe buty do szkoły, więc w sobotę wybrali się na zakupy. Miałem wolną chatę, więc postanowiłem porozlewać te nalewki do butelek. Przynajmniej te dojrzałe. No, trochę tego było. Malinówka, śliwkówka, porzeczkówka, orzechówka... Wiśniówki jeszcze nie ruszałem.
- No, rozumiem - pokiwałem głową. - Z każdej kieliszeczek i wyszła niezła mieszanina. Ale że do tej pory cię trzyma?
- Nic nie rozumiesz! - żachnął się. - Akurat wtedy wypiłem naprawdę mało. Ot tyle, co na spróbę. Może łyżeczkę z każdej. Malinówka poszła na pierwszy ogień. Zlałem z góry to co klarowne, ale przy dnie, sam rozumiesz.
- Rozumiem - odparłem. - Osad!
Skrzywił się.
- Osad! - prychnął. - Osad to masz w oczyszczalni ścieków! Na dnie zostały fafluńty.
Postanowiłem trochę przedłużyć sobie przerwę na kawę. Historia zaczynała nabierać barw. Zaczynało robić się ciekawie.
- No i? - zachęciłem go.
- No i sam rozumiesz. Fafluńtów było dosyć dużo, bo to nigdy nie sklaruje do końca, jak wino. Jakieś trzy centymetry od dna zgromadziła się taka dziwna frakcja, mętna, pełna resztek owoców. Jak zlewałem, to pilnowałem, żeby nie zmącić. No i trochę tego na dnie zostało. Myślę sobie: "Przecież tego nie wyleję!". Spirytus taki drogi... Może i nienajlepszy to trunek, ale swoją moc ma. Pił w życiu człowiek gorsze rzeczy. No więc zlałem to do osobnej butelki.
Westchnął przeciągle i upił łyk wody. Przełknął z wyraźnym wysiłkiem.
- A potem zrobiłem to samo z innymi - ciągnął. - I wszystkie fafluńty wlałem do jednej butelki. Wyszło w sumie trochę ponad trzy czwarte litra. Wyglądało to nieciekawie, więc odstawiłem tę flachę w kąt i zapomniałem o niej. I nic by się nie stało, gdyby mi się wczoraj szklanka nie zbiła!
Nie bardzo umiałem skojarzyć te dwa wydarzenia, więc czekałem cierpliwie na dalszą część opowiadania. Nastało po kilku łykach wody.
- Przy zmiataniu odnalazłem zapomnianą butelkę. Stwierdziłem, że od góry całkiem ładnie sklarowała, tylko jakaś jedna czwarta fafluńtów została na dnie. Więc nie namyślając się długo, zlałem z góry jakieś pół litra. Wyglądało to nieszczególnie, jak jakaś herbata, ale gdy spróbowałem, okazało się całkiem niezłe. W smaku nie podobne absolutnie do niczego. No i właśnie dlatego, że nie umiałem określić smaku, trochę przesadziłem z próbowaniem. Potem nalałem żonie, ale jej nie smakowało. Oglądaliśmy jakiś film, nawet mnie wciągnął. Więc tak stopniowo, po kieliszeczku do telewizji, sam sobie dolewałem i dolewałem, aż fafluńtówka się skończyła. Napisów końcowych nie doczekałem, bo gdy wstałem, tak mi się zakręciło w głowie, jakbym kręcił akrobacje samolotem. No a potem, to już się domyślasz. Takie mieszaniny są w stanie rzucić o ścianę majstrem murarskim. Szczegółów ci oszczędzę...
Pokiwałem głową ze współczuciem.
- Biedaku... - szepnąłem.
Pocieszyłem go w kilku banalnych słowach i poszedłem do swojego biurka. Ale ziarno niepokoju zostało już zasiane. Przecież ja też niedługo będę zlewał swoje nalewki! Czyżby czekało mnie to samo?
Bo chyba nie sądzicie, że przepuszczę taką okazję!
Fafluńty... ciekawa nazwa. Nalewka fafluńtowa. Swoją drogą sprzedam ten przepis mojej siostrze, która robi nalewki w ilościach hurtowych na potrzeby rodzinne.
OdpowiedzUsuńTylko nie wiem czy taka nalewka dotrzyma do klarowania.
Pozdrawiam
Ona generalnie nie chce się sklarować, więc raczej wątpliwe, czy wytrzyma. Tak przynajmniej mi się zdaje, bo wprawdzie fafluńtówki nie piłem, ale często zlewałem fafluńty. Tylko ja je wylewałem - może to właśnie był błąd!
UsuńZnaczy farfocle?
OdpowiedzUsuńAleż skąd! Farfocle to inna odmiana tego czegoś. Farfocle mają widoczny kształt i dają się oddzielić przez sitko, albo filtr. Jak się nie dają, to są fafluńty. Ich cechą charakterystyczną jest rozpuszczanie się w nalewce przy wstrząsaniu. Oczywiście, nie muszę chyba mówić, że nie bez znaczenia dla jakości i klarowności nalewki ;)
Usuńno jak Cię zdążyłam poznać, to nie przepuścisz :)) to może, zawczasu, przed zlewaniem tych nalewek, o urlop w pracy poproś?... nie będziesz musiał stać przy automacie z kawą ... pozdrawiam ciepło ...
OdpowiedzUsuńPodobno człowiek dlatego tak wysoko zaszedł w drabinie ewolucyjnej, że potrafił się uczyć na cudzych błędach. Skoro kolega podzielił się ze mną doświadczeniem, to znaczy, że mogę z niego skorzystać i spożywać ową specyficzną nalewkę z dużą dozą ostrożności. Oczywiście, pod warunkiem, że da się to wypić. Z założenia nie biorę do ust trunków, które mi nie smakują. Paradoksalnie, przypięto mi łatę "niezłego zawodnika", bo nigdy nie zapijam, ani nie zagryzam. Ale po co zapijać, jak mi to smakuje?
Usuńkolega też spożywał ostrożnie... i pomału... i ze smakiem... i jak skończył? w Twoim przypadku nadzieję upatruję w smaku, że jednak Twoje kubki smakowe dadzą Ci sygnał do odwrotu od fafluńtówki :)
UsuńFafluńtówka fafluńtówce nierówna. Zależy, jakie nalewki są na podorędziu. U mnie będą to wiśniówka, aroniówka, pigwówka i jeszcze coś, co stoi mod taboretem w kuchni, ale już zdążyłem zapomnieć, co to jest. Ciemne, w każym razie.
UsuńAch panowie, panowie... każdy musi przetestować na sobie ;)
OdpowiedzUsuńBo my, mężczyźni, zawsze poświęcamy się dla innych - tacy już jesteśmy! ;)))
UsuńTo zaczyna wyglądać, jakby podstawowym kryterium przyjmowania do Twojej pracy było posiadanie tego dość szczególnego hobby, jakim jest zabawa mętnym płynem: badanie wypływu cieczy przez otwory małe, obserwacja przepływu laminarnego i turbulentnego, całkowanie po całej objętości..., ogólnie, zabawy miłe studentom politechniki, zwłaszcza podczas sesji :-) Powiedz jeszcze, że ten kolega od fafluńtowki prowadzi blog, to będę całkiem przekonany, że są takie miejsca na ziemi, gdzie dają pracę za hobby.
OdpowiedzUsuńFizyka - po prostu! Inżynier musi znać prawa fizyki. A że przy okazji poznaje prawa fizjologii...
UsuńNic nie wiem, żeby prowadził blog. Generalnie, ze wszystkich osób, które znam osobiście, tylko jedna bloguje, ale nie wiem, jaki blog prowadzi, bo też pragnie byc anonimowa.
Fafluńtówka - niezła rzecz i mocna jak widać.Zlej wszystko, odstaw na 3 miesiące, przedestyluj i wtedy spróbuj.Będzie prawie "łyski". A może w poniedziałki obok kawy i wody powinien stać pojemnik ze zsiadłym mlekiem lub sokiem z kwaszonej kapusty???
OdpowiedzUsuńMiłego, ;)
Jak to "przedestyluj"? Nie po to człowiek zalewał sprytem owoce, żeby znowu mieć czysty spirytus! ;)
UsuńAle może udałoby się to z winem, jeśli się nie uda. Ponoć można to zrobić nawet legalnie - gdzieś są takie destylarnie, gdzie za niewielką opłatą można przepędzić takie coś. Tylko nie wiem, gdzie. Sam raczej nie dam rady, bo to jakaś apratura jest potrzebna, a nie chce mi się zagracać mieszkania.
No ale będziesz miał "łyskacza" o smaku owoców. Piłam kiedyś takie coś o smaku jabłkowym.Wtedy jeszcze nie było żadnych szamponów i płynów do mycia naczyń o zapachu zielonego jabłuszka, więc tamten trunek mi b.odpowiadał, miał smak i zapach zielonego jabłka. Teraz to pewnie bym podejrzewała,że to perfumowane.Nie słyszałam o takich destylarniach.
UsuńMiłego,;)
Twój niepokój uważam za uzasadniony. Na to, niekoniecznie świństwo, nie ma mocnych. Żyję. Robię swoje. Pozdrawiam cieplo.
OdpowiedzUsuńDzięki za znak życia. Zdaję sobie sprawę z mocy "tego świństwa", dlatego uważam, by takie imprezy miały miejsce jak najrzadziej. Raz na rok, na spotkaniu - to w zasadzie jedyna okazja do nieco tęższego picia. Ale tam sobie nie żałujemy!
UsuńNie ma to jak nauczyc sie czegos nowego poprzez doswiadczenie ;)Ze wspolczuciem dla kolegi Serpentyna
OdpowiedzUsuńSpokojnie, już mu przeszło :)
UsuńStrzeż się, Nitagerze, bo Twój kolega jest raptem łagodnym przykładem, jak kończą ci, co się trunkami raczą, o dziwo zawsze zaczynając od ilości śladowych! A kończy się na pragnieniu godnym smoka wawelskiego!
OdpowiedzUsuń;)
Pragnienie jest dopiero na drugi dzień. Śniła Ci się kiedyś maślanka? ;)
UsuńCzyżbyś musiał spróbować każdego napitku? :)
OdpowiedzUsuńMnie na samą myśl o męczarniach Twego kolegi zrobiło się słabo, chociaż sama nazwa fafluńtówka brzmi nadzwyczaj ciekawie! :)))
Oczywiście! Przecież muszę stwierdzić, czy to lubię, czy nie. Panie opowiadają sobie o ciuchach i serialach, a panowie - o trunkach. Nieznajomość jakiegoś trunku grozi ostracyzmem ;)
UsuńZrób to przed jakimś dłuższym weekendem :)))
OdpowiedzUsuńA przy okazji : Zapraszam na urodziny mojego bloga : http://poszukujac-drogi.blog.onet.pl/
jest tort, to będziesz mial zagrychę ;p;p;p
Zagrychy nie używam, bo piję wyłącznie to, co mi smakuje. Ale na pewno zajrzę ;)
UsuńWitaj
OdpowiedzUsuńCo do nalewek, nie próbuję od razu, bo i po co. Robię dokładnie, przefiltrowuję i jest smaczniutko :)
Tak, mam i z gotowaniem- nie próbuję- czas czyni mistrza :)
Pamiętam historię sprzed wielu lat. Miałam niewiele ponad 20 lat i zostałam zaproszona do kolegi z pracy na parapetówkę. Jak i inne osoby z pracy. Wśród nich była P. Teresa, która nie kosztowała żadnych trunków tylko raczyła się wiśniami z nalewki. Kolega przywiózł ową z zagranicy, bo takie to były czasy, a gość majętnym był. Trzymał ją z resztą na te imprezę oblewaną.
I kto opił się najbardziej, nie zanurzywszy nawet języka w alkoholu?
A co gorsze towarzystwo całe "wstawione", po spożyciu, a P. Teresa błagała o pomoc i pogotowie. Skończyła się cała historia dla niej nauczką, nigdy owoców, lepszy kielonek.
Pozdrawiam
Zgadza się - po wiśniach z nalewki zawsze mam niemiłe sny. Zawsze w nocy gonią mnie SS-mani, a ja nie mogę im odfrunąć, bo coś mnie trzyma na ziemi. No i wiesz, jak ciężko biega się we śnie! Tylko się człowiek umęczy...
UsuńAle przecież ich nie wyrzucę! Co robić? Trudno, SS, czy nie SS, jak trzeba...
Czyli dzięki swoim własnym fafluńtówkom wejdziesz na nowy stan świadomości ;)))
OdpowiedzUsuńRaczej nieświadomości - i to tylko pod warunkiem, że mi zasmakuje. A takie mieszaniny zwykle mi nie wchodzą. Nie lubię nawet soku wieloowocowego - wolę czyste. Soki, znaczy...
UsuńNo to już wiem, co miała w tegorocznej ślwikówce - dziwne to i dotąd w niej niespotykane, ale pierwszy raz jedna partia śliwek się rozlazła. Gęste to... się obsiądzie, mówisz?
OdpowiedzUsuńŚliwki raczej niechętnie klarują. Obawiam się, że bez filtrowania się nie obejdzie. Tylko wiesz, stopniowo! Takie fafluńty bardzo szybko zapychają każdy filtr. Więc najpierw sitko, potem sitko o mniejszych oczkach, potem na sitku pojedyncza gaza, potem podwójna, potem serwetka itd.
UsuńByłam zdziwiona, bo właśnie do tej pory z węgierkami nie miałam problemu - zostawały w słoju jędrne i ładnie zmarszczone, jeszcze ich do ciasta używałam, bądź jadłam przy imprezie - były jak z danych nalewek ze sklepu.
UsuńW tym roku jeden słój tak mi wyszedł. I smak nalewki jest bardziej spirytusowy.
Noc to.
Znaczy nic to - miało być;-)
UsuńTo o czym mówisz, zawsze nazywałam mętami. Sorki za skojarzenia. Inna sprawa, że trzeba zaparcia, żeby to przełknąć. Potrafią wiązać silne łańcuszki odrzuconych. Idzie zima! Nasze zostają jabłka, reszta to import.Proponuję Importówkę, czyli Ryżówkę, raczej ryżowino, z którego zawsze można wydestylować; ale po co? Ryżowino ma jedną przewagę nad naszymi owocówkami. Musuje. Nie wiem jak to sie dzieje. Cały proces fermentacji normalny, dawkowanie wody i cukru. A jednak po ustaniu fermentacji, po odsączeniu osadów, po zlaniu do butelek! Każda butelka mocno syczy i widać pęcherzyki na ściankach. Aha, biorą w tym procesie udział jakieś winogrona zasuszone, rodzynki, bodajże
OdpowiedzUsuńTeż kiedyś robiłem takie wino. Dało się wypić, choć rarytas to nie był. Lepsze było, gdy dodałem do niego odrobinę wina z dzikiej róży - wtedy smakowało jak Tokaj.
UsuńKilkadziesiąt lat temu Wańkowicz w książce "Tędy i owędy" opisał działanie nalewki "Trisz divnis" wraz z całą historią powstania tejże. Był to trunek na dwudziestu siedmiu ziołach, a właściwości zależały od tego, czy spożywany był w ilościach liturgicznych, czy normalnych. Ów opis, jak zresztą cała książka,jest doskonałym sposobem na poprawę humoru w jesiennej depresji. A gdy jeszcze obok książki mamy butelkę z jakąś "wypitecznością", działanie się potęguje.
OdpowiedzUsuńOsobiście, jako zaprzysięgły piwosz niewiele mam do czynienia z nalewkami, choć jakąś wiśniówkę tudzież orzechówkę zdarza mi się popełnić. Ogród pełen jest owoców, więc byłoby szkoda... A tak - przyjdą jacyś goście i jest okazja spróbować własnej produkcji.
Piwo pije się wtedy, gdy pragnienie męczy, a nalewkę, gdy w kościach łamie, albo ziąb człowieka ogarnie. Dziwnym trafem, nigdy mnie tak nie łamie, gdy barek pusty. Ale niech no tylko pojawi się w nim jakaś butelczyna smakowitości, zaraz zaczyna mi strzykać w krzyżu i koniecznie potrzebuję lekarstwa.
UsuńJakbym swoje działania widział. Też zlewam to na końcu do jednej flaszki a potem z flaszki po mkilku dniach zlewam to z góry klarowne, przy pomocy cienkiej plastikowej rureczki.
OdpowiedzUsuńTo co zostaje na samym dole pijam z koleżanką małżonką.
Nawet to lubimy zawsze jednak staramy się zachować umiar. Stoją takie butelki w trzecim planie a na każdej napis: Męty 2010. Męty 2011. Na męty 2012 czeka już przygotowana, chociaż jeszcze pusta butelka
Podobnie robię z winem. Nie ma siły, zawsze na końcu się zmąci. Więc to mętne zlewam do osobnej butelki i chowam w jakieś miejsce, o którym zwykle zapominam. Jak je potem znajdę, jest klarowne jak kryształ. Teraz tylko zlać znad osadu i zwykle jest lepsze niż to, które sklarowało wcześniej.
UsuńWitam :)
OdpowiedzUsuńBloga Twojego czytam od jakiegoś czasu, ale dziś pierwszy raz zdecydowałam się napisać komentarz.
Bardzo lubię Cię czytać, zaczęłam od wpisu o "szczybułkach" i wsiąkłam ;) od razu zresztą wiedziałam, skąd jesteś - o region mi chodzi ( mąż mój poprosił o szczybułki u nas w sklepie i został, a jakże, doskonale zrozumiany).
Fafluńtówki nie robiłam, ale może, kiedyś, jesli będzie z czego.
Kiedyś z mężem zrobiliśmy jakąś nalewkę i oczywiście nie podpisaliśmy butelki. Bo przecież - pamiętamy ;) po jakimś czasie wyciągnęliśmy ją z jakiegoś zapomnianego kąta, nalewka miała piękny żółty kolor i pływały w niej jakieś długie "glizdy". Też żółte. A wszystko silnie spirytem pachniało.
To spowodowało, że małżonek zaniósł ten płyn koledze z pracy, do degustacji, bo tenże jest amatorem trunków wszelakich. Kolega ów żadnych wątpliwości nie zgłosił, nalewkę zdegustował ze smakiem i już. Do pracy nadal chodził, czyli mu nie zaszkodziło.
A mnie po kilku dniach olśniło, że w tym spirytusie zalałam aloes, który to miał być do użytku zewnętrznego, w razie jakichś problemów ze skórą.
W użyciu wewnętrznym może zadziałać równie oczyszczająco ;)
Nie wiem, jakie skutki wywołał u kolegi, ale chyba nic poważnego, trochę się może przeczyścił.
Pozdrawiam :) Lidka
Dobre przeczyszczenie nie jest złe - nei zaszkodzi, a nawet czasem pomoże. Oczywiście, jeśli mamy blisko i nie jest zajęte...
UsuńSwego czasu zrobiłem nalewkę bursztynową. Zwesząd słyszałem, że to bardzo zdrowe. Potem zacząłem wydziwiać, co ci wszyscy chwalący ja ludzie w niej widzą. Przeciez jest okropna! Smakuje jak terpentyna!
Dopiero później dowiedziałem się, że należy się nią nacierać, a nie pić. Ale wstyd!
Skurwiłeś się tym licznikiem.
OdpowiedzUsuń:)
Dobre z tą bursztynówką :) ale na błędach się człowiek uczy, a spirytus - jak się okazuje może niwelować wszelakie skutki uboczne ;)
OdpowiedzUsuńLidka