Część I – Skala mikro
Zawsze bałem się, gdy przychodziło mi znaleźć się w tej dzielnicy po zmroku. To była stara część miasta, nie ciesząca się dobrą sławą. Od dziesięcioleci nie remontowane kamienice straszyły nawet w nocy, choć z braku światła nie było widać szpecących bazgrołów, jakimi pokryto były stare mury. Okolica oświetlona była raczej skąpo i to bladym światłem, przy którym niewiele było widać. Wszędzie czuć było starym moczem, a z daleka słychać było, stłumione przez grube mury, odgłosy jakiejś awantury, która w tym miejscu nikogo nie dziwiła, ani nawet nie interesowała. Okolica jak z kiepskiego horroru. Tylko brakowało przejmującej muzyki.
Dlatego przechodziłem tamtędy wyłącznie wtedy, gdy naprawdę musiałem, licząc na swoje szczęście. Ale szczęście ma to do siebie, że bywa kapryśne. Moje skończyło się wtedy, gdy nagle zza rogu wyszło kilku
drabów i zagrodziło mi drogę. Czy się przestraszyłem? I jak jeszcze! Serce
podeszło mi do gardła, a nogi odmówiły posłuszeństwa! Zwłaszcza, że za plecami również usłyszałem kroki co
najmniej dwóch innych, którzy odcinali mi odwrót.
Trzech nakoksowanych facetów uśmiechnęło się paskudnie. Zrobili
to jednocześnie, jak na komendę.
I wtedy to się stało.
Otóż, jeden z nich nagle spoważniał i podrapał się po łysej,
wytatuowanej czaszce.
- Słuchajcie, ziomki – odezwał się niepewnym, nosowym głosem. – A może
byśmy tak tego gościa nie klepali?
Dwaj pozostali, a zapewne i ci za moimi plecami również, wybałuszyli
oczy ze zdziwienia.
- No, co ty, ziom? – bąknął jeden z nich. – Bo co?
Tamten znów się podrapał po czaszce.
- A, bo wiecie – zająknął się. – Widziałem dzisiaj, że w
Pępocinie Górnym taki marsz był…
- Że co?
- No, marsz taki! – odparł tamten. – Ludzie szli. I takie te nieśli… No, takie
te, z napisami, że niby precz z przemocą… Znaczy, żeby się tego, jak to mówili,
wzajemnie szanować, czy jakoś…
- A – odrzekł jeden z nich. – Też widziałem. Czekaj, jak to
się nazywało? A, marsz przeciwko przemocy!
- No, właśnie! – stwierdził tamten. – To jak to go teraz
klepać? Głupio jakoś, nie?
Pozostali smętnie pokiwali głowami. Chwilę jeszcze postali,
po czym najwyższy z nich stwierdził.
- To się zmywamy, nie?
Niewyraźny pomruk był całą odpowiedzią, ale rzeczywiście,
grupka powoli, jakby od niechcenia, rozeszła się, ustępując mi z drogi.
Jeszcze nigdy tak prędko nie biegłem do domu!
Część II – Skala makro
Dyktator nie musiał nic mówić. Wystarczyło, że zerknął na
oponenta, by ten natychmiast zamilkł.
- Panowie – odezwał się z jadowitą uprzejmością. – Ja nie
wezwałem was tutaj na negocjacje pokojowe, tylko na naradę wojenną! Macie
znaleźć sposób na to, żeby to państwo – stuknął palcem w mapę – przestało istnieć!
Może je potem zasiedlimy, może nie, mam to gdzieś. Ale nie będzie mi się taki
mały sąsiad pod nosem pysznił, że ma wyższe PKB, niż cały nasz wielki kraj!
- Tam nawet w domach łazienki mają! – pucołowaty urzędnik,
przebrany w wojskowy mundur, gorąco poparł dyktatora. – I bieżącą wodę!
- A niektórzy to nawet własną lodówkę i pralkę bez tarki!
- To jeszcze nic! Ja widziałem, że tam na ulicach w ogóle
śmieci nie ma. Jak to możliwe?
- Zniszczyć to tałatajstwo i zaprowadzić nasz porządek! –
zagrzmiał kolejny.
- Za pozwoleniem – inny nieśmiało podniósł rękę, jak
grzeczny uczeń w klasie.
- Mówcie, towarzyszu – dyktator łaskawie skinął mu głową.
- No bo ja widziałem dzisiaj…
- Głośniej, towarzyszu – zachęcił go dyktator, śmiejąc się
rubasznie. – Prawie was nie słychać!
Nieśmiały urzędnik odetchnął głęboko. Wbił wzrok w mapę,
jakby bał się napotkać oczy któregokolwiek z rozmówców i zaczął zdecydowanym
głosem.
- Widziałem dziś, towarzysze, relację z Pępocina Dolnego.
Odbyła się tam wielka manifestacja antywojenna. Ludność wznosiła antywojenne
okrzyki. A na transparentach widniały napisy „Nigdy więcej wojny!”, albo „Pokój
na świecie”.
Urzędnik umilkł i zapadła cisza. Pozostali zaczęli niepewnie
spoglądać po sobie nawzajem. Każdy z nich bał się zabrać głos jako pierwszy.
- A wiec? – odezwał się dyktator? – Co w takim razie
radzicie?
Chwila milczenia. W końcu nieśmiały urzędnik zdobył się na
odwagę.
- A może by poniechać wojny? – wykrztusił, po czym dodał wyraźniej.
– Bo nie wypada, gdy ludzie protestują.
Pozostali zrazu nieśmiało, potem coraz śmielej pokiwali głowami.
- Hmm – dyktator pogładził się po brodzie. – No, coś w tym
jest. Może i macie rację…
Odetchnął głęboko.
- No, dobrze. Skoro ludzie protestują i nie chcą wojny, to nie będziemy wysyłać tam wojsk. Przechodzimy do
następnego punktu. Co tam było dalej?
- Reforma szkolnictwa – podpowiedział usłużny sekretarz.
Wszyscy wyciągnęli notatniki.
Wow, to chyba nowy rodzaj SF? Nie widzę innego wytłumaczenia...
OdpowiedzUsuńAleż żadne SF! To nasza codzienna fikcja, w której żyjemy.
UsuńTiaaa - pod pewnymi szerokościami geograficznymi to nie wiadomo czasem co gorsze - udział w wojnie czy reforma szkolnictwa. Coraz bardziej się cieszę, żem już w wieku tak zwanie "słusznym" i mam coraz bliżej do zakończenia tej podróży.
OdpowiedzUsuńA w niektórych przypadkach obie te funkcje są ze sobą ściśle połączone.
UsuńKlik dobry:)
OdpowiedzUsuńAleż to zgrabnie napisane. I takie ponadczasowe, o!
Pozdrawiam serdecznie.
Działało za PRL, działa i teraz :)
UsuńPozostaje zatem mieć nadzieję, że w temacie edukacji tez jakiś mądry proces trwa w Pępocinie Dolnym ;p
OdpowiedzUsuńSłowa "też" i "mądry" wzajemnie się tu wykluczają :)
UsuńUważam, że problem nie leży w tym, że przestępcy mają gdzieś marsze przeciw przemocy. Zilustruję to moją opowieścią, które jest autentyczna:
OdpowiedzUsuńPo słynnym zastrzeleniu w Warszawie na Lwowskiej przypadkowego przechodnia, studenta Politechniki Warszawskiej, Wojtka Króla, kolega namawiał mnie na udział w "Marszu Milczenia". To był chyba największy marsz przeciw przemocy w historii Polski, zebrał 25 tysięcy osób. Nie poszedłem, on poszedł. Kilka tygodni później razem popijaliśmy piwo w klubie studenckim. Kolega zachowywał się coraz bardziej prowokująco wobec dwóch studentów siedzących kilka stolików dalej, więc by uniknąć kłopotów, zarządziłem powrót do akademika, a że kolega się ociągał, dałem przekład i wyszedłem sam. Niestety, okazało się że kolega, niedawny uczestnik marszu przeciw pomocy podszedł do upatrzonych studentów dalej ich prowokując i gdy ja wchodziłem do akademika (był dosłownie 50 metrów od klubu), on się doigrał i dostał wpierdol. Jak uczy ta historia, przestępcy nie muszą obawiać się marszów przeciw przemocy, bo nawet w nich idą przemocowcy, których jedyną intencją jest, by to ich ktoś silniejszy nie pobił - oni mogą bić.
Nie ma co się oszukiwać: Wychowani byliśmy w przemocowym społeczeństwie - i to w warunkach milczącej zgody rodziców i wychowawców (chłopak powinien sobie radzić). Im dalej na wschód, tym było z tym gorzej. To jest główny problem.
Zapewne. Tym bardziej dziwią mnie takie inicjatywy i dziwić nie przestają. Przecież każdy normalny człowiek wie, że one nie tyle nieskuteczne, co zwyczajnie głupie, ponieważ między zjawiskiem i manifestacją nie ma żadnego związku przyczynowo-skutkowego. Równie dobrze można zorganizować protesty przeciwko rdzy, która atakuje samochody, albo paskudnej pogodzie, która rujnuje wypoczynek i właścicieli domków letniskowych doprowadza do bankructwa.
UsuńWiesław Michnikowski jako kontroler PIH w filmie Gangsterzy I Filantropi wprowadził spore zamieszanie wśród ajentów lokali gastronomicznych pojawiając się w nich przez roztargnienie z alkoholomierzem. Potem bywała w nich częściej biorąc raz za razem łapówkę. Dopiero przytłoczeni kwotami ajenci nie mogąc znaleźć rozwiązania wpadli na pomysł - A może by tak inaczej, może by tak że klienta ma zawsze rację?
OdpowiedzUsuńW tym przypadku jest podobnie. Niestety siła argumentów nie wystarczy, potrzebny jest argument siły.
Też boleję nad tym że to musi być w tę stronę.
Tylko tam nie była to czcza demonstracja, bo domniemany kontroler może naprawdę narobić kłopotów. To trochę sytuacja jak w "Rewizorze" Gogola, tylko odwrócona.
UsuńNatomiast protesty przeciwko zjawiskom, na które nie mamy żadnego wpływu - to zwykła głupota i marnowanie czasu.