Sentencja


Wszystko płynie... Ale nie sądzę, żebym to wszystko chciał wyłowić!

Informacje dla Gości

INFORMACJE DLA GOŚCI

Ponieważ nikt nie jest w stanie sprawdzać na bieżąco całego bloga, wprowadziłem moderację komentarzy do starszych wpisów. Nie zdziwcie się więc, jeśli Wasz komentarz nie pojawi się tam od razu. Nowe wpisy można komentować normalnie, tak jak dotychczas - bez moderacji.


poniedziałek, 27 czerwca 2022

Co nie byłem, jak byłem! - cz.III

     Minęło trochę czasu, zanim scena znów rozbrzmiała. Tym razem pojawił się na niej drugi support: Gary Clark Jr. Ciekawe brzmienie, dość ciężkie, trochę bluesowe, trochę rockowe, warte bliższego poznania. Ja przez cały czas trzymałem rękę na sercu – nie z miłości do wykonawcy, tylko po prostu od mocnych basów wpadało mi ono w rezonans. Dziwne, zwykle działo się to z żołądkiem i wątrobą… Przyznam, że trochę się bałem, bo serce wpadające w rezonans może spowodować nawet smierć – może się zatrzymać, albo przeciwnie – zacząć pracować jak szalone. Poza tym, bardzo nie lubię tego uczucia. Ale jakoś przeżyłem. Kapela pograła jakąś godzinę, zebrała zasłużone brawa, po czym zwinęła się ze sceny i rozpoczęło się oczekiwanie.

     Axl Rose, wokalista Gunsów, znany był w przeszłości z tego, że potrafił się spóźnić nawet kilka godzin. Dlatego wciąż trochę się denerwowałem, bo nogi i krzyż zaczynały mnie już boleć, a w tłumie rozchodzić ani rozruszać tego nie było jak. Na szczęście zespół rozpoczął punktualnie, co do minuty.

     Najpierw wyświetlono ciekawą animację, w której pewien stworek – nie to robot, ni to kościotrup – uwalniał zza krat coraz to straszniejsze potwory. Podkład muzyczny budował napięcie. Jeszcze chwila, jeszcze kilka sekund…

     Scena wybuchła!

     Energetycznie wykonany utwór „It’s so easy” rozpoczął koncert.

     Axl wyglądał jakby ubyło mu jakieś 10 lat. Wprawdzie brzuszek wciąż trochę zaokrąglony, ale i tak znacznie mniejszy niż jeszcze niedawno. Cóż, on ma już 60 lat, nigdy już nie będzie wyglądał jak chłopiec. Ale, co najważniejsze, brzmiał jak za dawnych lat! Głos miał ostry jak żyletka, wyraźny i silny.

     Slash wystąpił z gitarą, pomalowaną w ukraińskie barwy, co przysporzyło mu jeszcze więcej mojej sympatii i podziwu. On się nie zmienił, ale też przez cały czas był obecny na scenie i w mediach, więc trudniej to zauważyć.

     Zainteresował mnie drugi gitarzysta. W pierwszej chwili myślałem, że to Ron Thal „Bomblefoot”, który już kiedyś grał z tą grupą, ale okazało się, że to jednak wciąż Richard Fortus. Na perkusji Frank Ferrer, na klawiszach młodziutka (w porównaniu do reszty) Melissa Reese, którą widziałem po raz pierwszy. Drugiego klawiszowca nie poznałem, dopiero gdy Axl go przedstawił otworzyłem japę ze zdziwienia. To był wciąż Dizzy Reed, ale dość mocno utyty – w ogóle nie przypominał dawnego Dizzy’ego. Naprawdę, trudno było go poznać.

     Oczywiście, na basie Duff McKagan – ten nie zmienia się od wielu, wielu lat. Jak wyglądał kiedyś, wygląda dziś.

     Ale dajmy spokój wyglądowi – ważne przecież jak grali. A grali jak szatany – jak za dawnych, dobrych lat.

     Nie obyło się bez łyżki dziegciu w tym miodzie, a był nią pogłos. Akustyka Narodowego nie była najciekawsza, a przynajmniej nie dla tego typu muzyki. Trudno było wychwycić wokal i poszczególne instrumenty, bo wszystko zlewało się w jedno. To poważny minus, ale panująca na stadionie atmosfera bardzo osłodziła jego gorycz. Patrzyłem na scenę (a w zasadzie częściej na dwa telebimy bo jej obu stronach, bo tam lepiej było widać) i nie wierzyłem własnym oczom. Ja ich NAPRAWDĘ oglądam i NAPRAWDĘ ich słucham! Podobne uczucie przeżyłem kiedyś, dawno temu, gdy po raz pierwszy zobaczyłem na własne oczy wieżę Eiffla.

     Listy utworów nie załączam, zresztą jest dostępna w sieci. Dość, że zagrali prawie wszystkie moje ulubione piosenki i jeszcze dużo, dużo więcej. Łatwiej wymienić te, których NIE zagrali. Na przykład jednego z moich ulubionych kawałków – „Bad Obsession”, czego bardzo żałuję, bo ten rockandrollowy rytm mógłby naprawdę poderwać publikę. Ale pewnie nie było komu zagrać na harmonijce…

     Znalazła się też chwila, aby oddać hołd walczącej Ukrainie. Grupa zadedykowała jej utwór „Civil war”, do której Axl włożył koszulkę z emblematem w barwach ukraińskiej flagi. Na widowni pojawiły się światełka z uniesionych komórek, niby znicze, zapalone ofiarom. Był to naprawdę wzruszający moment.

     Każdy miłośnik Gn’R zna bolesną historię głębokiego konfliktu między Axlem i Slashem, zażegnanego stosunkowo niedawno. Nie ukrywam, że byłem bardzo ciekaw, jak będą się do siebie odnosić. O opanowanego zwykle Slasha byłem raczej spokojny, bardziej obawiałem się zachowania Axla, który znany jest ze swej impulsywności. I wiecie co? Zupełnie niepotrzebnie. Axl na tym koncercie pokazał coś, czego się po nim nie spodziewałem. Otóż, promieniał wręcz życzliwością na całe otoczenie. Był cały czas w znakomitym nastroju, a z jego twarzy nie schodził uśmiech, którym obdarzał każdego, zarówno na scenie, jak i na widowni. Był nawet moment, gdy obaj muzycy śpiewali razem do jednego mikrofonu – krótki moment, bo zadaniem Slasha wcale nie jest śpiew. O definitywnym (mam nadzieję) zakończeniu konfliktu świadczył też dobór utworów. Usłyszeliśmy bowiem kilka piosenek z czasów, gdy Slash i Duff znajdowali się poza zespołem, i to zarówno z wydanej wtedy płyty „Chinese Democracy” Gn’R Axla, jak i utworów grupy Velvet Revolver, którą w tym samym czasie założyli muzycy, którzy z Gn'R odeszli: Duff, Matt i Slash. 

     Co do tego ostatniego, przez cały czas zdawał się być poważny i skupiony na instrumencie. Oczywiście, wpatrywałem się w jego palce jak urzeczony – cóż, nigdy nie ukrywałem, że jest moim ulubieńcem i niedoścignionym wzorem gitarzysty. Dlatego zauważyłem na przykład, że w pewnym momencie, w środku utworu rozstroiła mu się gitara. Co zrobił Slash? Grał dalej, równie perfekcyjnie, tylko z lekkim przeciągnięciem struny, aby zrekompensować niespodziewane obniżenie tonu. To się nazywa wirtuozeria!

     Pod koniec Axl przedstawił wszystkich członków grupy. Każdy z nich dostał gorące brawa. Slasha zostawił sobie na koniec, zapewne spodziewając się reakcji publiczności. Kiedy tylko wykrzyczał: „A na gitarze…”, publika podniosła taki wrzask, że zupełnie go zagłuszyła. Roześmiał się i poczekał, aż na widowni zrobi się ciszej. „A więc, na gitarze…” – i znów głośny aplauz. Slash uśmiechnął się wtedy i wyszedł na przód sceny, co tylko pogłośniło widownię. Axl zaczął udawać, że nie pamięta: „Klawisze były, perkusja była, bas był… Co tam jeszcze zostało? Aha… No więc, na gitarze…” – i znów gorący aplauz. Axl udał, że zadanie go przerasta, wyciągnął rękę w kierunku gitarzysty i nieśmiałym głosikiem, ale wciąż z łobuzerskim uśmiechem na twarzy pisnął: „Slash”, co wyglądało naprawdę komicznie.

     Gunsi grali głośno, energetycznie i niespodziewanie długo. Koncert trwał prawie trzy i pół godziny, choć teoretycznie pożegnali się już po dwu. Ale rozochocona publiczność zaczęła domagać się bisów, więc wydłużyli swój koncert niemal dwukrotnie. Piękny wyraz szacunku dla fanów. A trzeba przecież pamiętać, że zarówno gardłowy sposób śpiewania Axla, jak i jego ciągłe bieganie po całej scenie, są niezwykle wyczerpujące. Mimo świetnej (naprawdę świetnej) wentylacji obiektu, pot lał się z niego strumieniami. Koszulkę wymieniał kilkakrotnie. W pewnym momencie po prostu musiał przestać, bo nie wytrzymałby fizycznie. I ja też, bo krzyż i nogi bolały mnie już tak, że zaczynało mi się robić ciemno przed oczami.

     Przyznam więc, że z pewną ulgą przyjąłem ten gest, kiedy Axl, dziękując za aplauz, rzucił swój mikrofon w kierunku widowni, niby bukiet panny młodej. Był to znak definitywnego końca. Pogasły światła, ale publiczność nie przestawała bić braw. Wyszli więc jeszcze raz, ale tylko po to, by stanąwszy rzędem, zgodnie objęci ramionami, podziękować publiczności głębokim ukłonem.

     Koniec dla nich, ale nie dla nas. Do hotelu mieliśmy kawałek drogi, a na obolałych nogach i z bolącymi kręgosłupami chodzi się ciężko. Szliśmy jak jakieś pokraki. W pewnej chwili przypadkowo napotkany, mocna wstawiony gość spytał nas bełkotliwym głosem, czy potrzebujemy pomocy.

     Jak dobrze, że w hotelu była winda!

     Ledwo dowlokłem się do łóżka, a krzyż boli mnie jeszcze dziś, jak trochę dłużej postoję. Ale i tak było warto!


24 komentarze:

  1. Oglądałam fragment tego koncertu na YouTube.
    Nie poszłabym, słaba jakość odbioru, tłum ludzi!
    Ale skoro TY jesteś zadowolony, to o to chodziło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Weź pod uwagę jeszcze zniekształcenia dźwięku przez sprzęt nagrywający. Cóż, nie poszłabyś, bo pewnie nie masz w domu ołtarzyka z wizerunkiem Slasha i nie nosisz na szyi medalika z gitarą Gibson Les Paul. Pewnie nie modlisz się do niego trzy razy dziennie, ani nie prosisz, by po śmierci zamienić się w jego kostkę do gry.

      No cóż, przyznam, że ja też nie - ale jestem pewnie znacznie bliżej takiego fanatycznego uwielbienia niż Ty ;)

      Usuń
  2. Klik dobry:)
    Przyznam się, że nie lubię tak zorganizowanych koncertów.
    Sala koncertowa, miękkie fotele, to jest to, co mi odpowiada, bez względu na rodzaj muzyki.
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdybym szedł wysłuchać "Cyganerii" Pucciniego, albo koncertu laureatów na Konkursie Chopinowskim, pewnie też bym wolał. Ale słuchanie ostrego rocka na siedząco i to jeszcze w miękkim fotelu, zakrawa na grzech ciężki, ocierający się o śmiertelny.

      Usuń
    2. Można przecież się wyspowiadać potem, hi, hi...
      Oczywiście nie kwestionuję takich koncertów rocka. Po prostu chyba nie polubiłam. Chociaż... Po Twoim barwnym opisie - w połączeniu z pobytem w hotelu i zwiedzaniem - kto wie...

      Usuń
    3. Ale ten grzech może Ci odpuścić wyłącznie jeden z Wielkich Przedwiecznych: Steven Tyler, Nick Jagger, albo Brian Johnson. A oni by Ci tego nie odpuścili - na pewno! ;)

      Usuń
  3. Poszlabym chociaz raz , chocby po to aby zobaczyc, ale wiem, ze to co sobie po koncercie obiecujemy , w praktyce wyglada inaczej... Podobne rozczarowanie akustyka przezylam na Manchester Arena miesiac temu. Wokal ukochanej grupy byl do kitu, dzwiek zlewal sie w halas , ale warto bylo przezyc , kupic T-shirt i zobaczyc show :))Tyle, ze przezornie wykupilismy miejsca siedzace ( 20 pieter w gore, widac doskonale i nikt nie zaslania) - znajomi stali tuz pod scena i nastali sie lacznie 5 godzin. Padlabym. Za to wstawalam i tanczylam sobie kiedy chcialam, bo za nami byl juz koniec areny :)) Dzieki za opis wrazen - mysle, ze warto bylo - wspomnienie jest warte tego trudu 👌

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdyby obiekt był mniejszy, pewnie też wolałbym siedzące, ale tylko po to, żeby od czasu do czasu usiąść na chwilkę i dać wytchnienie kręgosłupowi i nogom. NA pewno wstawałbym za każdym razem, gdybym usłyszał dźwięk ich muzyki. Tylko na Narodowym ci z siedzących nie widzieli prawie nic, bo za daleko. A lornetki nie można było mieć.

      Usuń
  4. Niesamowita, emocjonalna relacja, aż w pewnej chwili poczułem się tak, jakbym to ja osobiście wspominał koncert, aż mi się oko zaszkliło. Ale ja nadal jestem zaczarowany magią rocka i doskonale wiem co czuł Ian Anderson pisząc TOO OLD TO ROCK AND ROLL TOO YOUNG TO DIE (Na marginesie, poznajesz na czym gra Martin Lancelot Barre? Podpowiem, że nie jest to ulubiona gitara Slasha). Po raz kolejny pożałowałem, że nie byłem na tym koncercie (czytałem już recenzję Wyborczej).
    Za to podczas lektury opisu bełkotliwego pana proponującego pomoc przypomniał mi się równie chwiejny pan, który usłyszawszy mój poranny przewlekły kaszel, którego się nabawiłem po chemioterapiach, wylazł około piątej rano zza krzaków przy Bridge End w centralnym Belfaście i spytał się mnie, czy nie chcę się z nim napić, bo ma jeszcze trochę "Bushmillsa". Nie dziwię się, brzmiałem jakbym wczoraj przedawkował etanol i właśnie dopadały mnie objawy odstawienia. Serce alkoholika współodczuło i zaproponował mi jedyne znane sobie lekarstwo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fender Stratocaster - każde dziecko to wie! Zwłaszcza, jeśli ktoś sam ma dziecko, które z kolei ma Stratocastera...
      A ja wcale nie czuję się za stary na Rockandrolla, choć mam nieco więcej lat niż Ty. Bo co miałbym powiedzieć wtedy o muzyce takich mistrzów gitary jak Sor, Carulli, czy Rodrigo?

      Usuń
    2. Tytuł "Too Old Too Rock And Roll, Too Young To Die" jest mocno zaprawiony ironią, zauważysz to bez trudu analizując tekst. A ja tym bardziej nie czuję się za stary na R'N'R, słucham punka, metalu, sam napisałem kilka piosenek pod hiphopowy podkład do mojego filmu, więc sam rozumiesz...
      Wiem, że gitarę rozpoznajesz, bo już raz rozpoznałeś ten instrument, tyle że wtedy pokazałem Ci cacko Rory'ego Gallaghera. I pamiętam, jak tłumaczyłeś mi dlaczego wolisz Gibsona Les Paula. Po prostu chciałem Ci podrzucić do posłuchania jeden z najbardziej inspirujących mnie zespołów. Rory'ego zresztą też byś polubił :-) Szkoda tylko, że tak wcześnie się zawinął, bo niemal każda jego płyta była arcydziełem.

      Usuń
    3. Niech żyje You Tube i możliwość wklejania linków. O ile nie chodzi o moich ściśle czołowych wykonawców, to ani jego nazwa, ani tytuł utworu zwykle nic mi nie mówią. Musiałbyś zanucić. Gdybyś mi po prostu napisał, o jaką piosenkę chodzi, nic by mi to nie powiedziało. A tak przynajmniej wiem, że już ją słyszałem. Rozumiesz, umysł ścisły...

      Usuń
  5. Fajnie, że wspomnieli o Ukrainie.
    Ja zazwyczaj bezczelnie siadałam na podłodze przed koncertem i w przerwach supportów, żeby dac nogom odpoczac. Często sie zdarzało, że ludzie dookoła tez siadali i był piknik. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też spróbowałem, ale było mi bardzo niewygodnie. Cóż, lata...

      Usuń
  6. bardzo fajna relacja...
    co do gigów, to miło wspominam jeden koncert Slayera, na który... nie poszedłem...
    bo po co?... otworzyłem okno w pokoju, usiadłem w fotelu z nogami na parapecie, kota na kolana, piwo w garść i wszystko świetnie słyszałem, bo taką miałem lokalizację miejsca zamieszkania...
    wąż w kieszeni spał snem zachwyconego...
    p.jzns :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też trafiłem przypadkiem na taki koncert. Byłem wtedy w Karpaczu i w sąsiednim hotelu odbywał się koncert Eneja. Nie jest to moja ulubiona grupa, ale też lubię ich czasem posłuchać. A jak za darmo - tym bardziej. Tylko mój wąż wiercił mi się w kieszeni jak opętany i wciąż mnie łaskotał, bo koniecznie chciał wiedzieć, co ja robię na tarasie. Nie mógł zgadnąć, bo węże są ponoć głuche.

      Usuń
  7. Zeby Cie Nitagerku!
    Nie dosc ze byles i widziales to jeszcze musiales opisac tak obrazowo i dzwiekowo ze obudzieles we mnie wszystkie wrazenia zwiazane z osobistym uczestnictwem w ich koncercie!!!!!
    Czytalam i doslownie na nowo widzialam i slyszalam.
    O tak , oni potrafia dac niezapomniane widowisko. Ciesze sie ze miales okazje, tak jak ciesze sie ze i mnie byla dana.
    Oczywiscie ze nie kazdy to zrozumie ale i nie musi.
    Ja tez patrzylam na rece, na perkusje i wszystkie inne instumenty podziwiajac swobode z jaka sie nimi posluguja, zreszta wszyscy muzycy bo widzialam wiele, wiele wielkich zespolow.
    A Slash - coz, nie mam slow tylko podziw i uwielbienie.
    Nitager, grasz na gitarze, znasz sie na muzyce wiec widzisz to inaczej niz ci co tylko slysza ladne i latwe melodie, nie rozumieja gitary czy perkusji slyszac sam dzwiek. Nawet nie usiluje takim tlumaczyc - albo sie wie albo nie wie, kropka. Iloz nie dowidzi jak kompozycje GN'R sa inne , maja niespodziewane wstawki, solowki, rytmy itd. Ani chwili nudy na nich.
    My tez czasem bylismy na koncertach na otwartym powietrzu gdzie to nie dla wszystkich byly miejsca siedzace - zabieralismy wtedy ze soba krzesla ogrodowe no ale to mozliwe gdy koncert odbywa sie w miejscu zamieszkania. Ale i tak zawsze na takich koncerrtach nie da sie siedziec bo wszyscy stoja albo tancza wiec stac musisz i ty. Ja czasem, jako ze jestem niska i mi wysocy zaslaniali, stwalam na krzesle i to mi dawolo dobbry widok a ze zaslanialam innym mialam w nosie - mogli sie przesunac o krok i tyle. Tak to rock potrafil ze mnie zrobic dzikusa czasem :) Ale na salonach czyli w Filharmonii jestem kulturalna :)
    W ostania niedziele mielismy u nas ZZ Top ale nie poszlismy i chyba na Black Crows tez nie pojdziemy - odbywaja sie na krytej klimatyzowanej arenie ale jakos nie chce mi sie - czyzby wiek sie odzywal? Jednak na GN'R pojde chocby nie wiem co, nawet jesli mi reke utna!
    Fajno ze byles, ze trafila Ci sie tak wspaniala przyjemnosc. Ja takie koncerty traktuje jak najlepsze chwile mego zycia.

    OdpowiedzUsuń
  8. Primo - cieszę się, że Ci się podobało. Secundo - w chwili gdy ten zespół i kilku jego rówieśników było na szczycie ja słuchałam innej muzyki rozrywkowej. Tertio - nikt nigdy nie zaciągnąłby mnie nawet siłą w taki tłum. Wiem - to wszystko wynika z różnicy pokoleń- jesteś z pokolenia mojej córki, ja bardziej jestem zbliżona do Beatlesów. Chociaż i oni jakby nieco młodsi ode mnie wiekiem.
    Serdeczności

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gunsi pojawili się, gdy byłem młody i gniewny, choć raczej powinno się stwierdzić głupi jak para kroksów. Beatlesów też lubiłem słuchać, bo ja zawsze lubię poznać klasykę, zarówno w muzyce, jak i w filmie. Uwielbiałem kiedyś Stare Kino, a 90-letnia sąsiadka z II piętra (zadziwiająco sprawna intelektualnie) jeszcze niedawno nadziwić się nie mogła, że tak dobrze znam filmy z czasów jej młodości i nawet poprawiałem ją, gdy się pomyliła. "Ależ droga pani, ordynata Michorowskiego grał Franciszek Brodniewicz, a nie Aleksander Żabczyński". Jej mina - bezcenna

      Usuń
  9. Niestety Narodowy z akustyką ma niewiele wspólnego. Żadna muza nie brzmi tam dobrze, testowane kilka razy zawsze z płyty, ale i na trybunach podobno słabo. Piękne wspomnienie, pal sześć zbolały kręgosłup. Fajnie, że tam byliście❤️

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muzyka działa trochę jak alkohol - po pewnym czasie paskudna akustyka przestaje przeszkadzać. A po 3 godzinach to już każdy się przyzwyczai.

      Usuń
  10. O wyzwaniach zbyt dużych na wiek mówił bohater filmu "Kosmiczni Kowboje". Po wykonaniu efektownych ćwiczeń wysiłkowych dumnie szedł a do kolegi szepnął cichutko. - Idę do pokoju wypłakać się w samotności. Coraz więcej kosztuje nas trzymanie poziomu, albo raczej pionu
    Podobają mi się emocje z jakimi to wszystko opisujesz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak szczerze mówiąc, gdyby tylko było gdzie, to bym się chętnie tego pionu pozbył - chociaż na kilka minut.

      Usuń