Sentencja


Wszystko płynie... Ale nie sądzę, żebym to wszystko chciał wyłowić!

Informacje dla Gości

INFORMACJE DLA GOŚCI

Ponieważ nikt nie jest w stanie sprawdzać na bieżąco całego bloga, wprowadziłem moderację komentarzy do starszych wpisów. Nie zdziwcie się więc, jeśli Wasz komentarz nie pojawi się tam od razu. Nowe wpisy można komentować normalnie, tak jak dotychczas - bez moderacji.


poniedziałek, 30 września 2019

Grand Prix Poznań

     Niedziela dla mnie rozpoczęła się i skończyła na torze wyścigowym.

     Dlaczego skończyła, to łatwo zgadnąć – po prostu oglądałem razem z Młodym Grand Prix Formuły 1 w Soczi. Ale dlaczego również się w ten sposób zaczęła?

     Tu muszę się cofnąć o kilka miesięcy, konkretnie do listopada zeszłego roku. W prezencie urodzinowym od szwagrostwa dostałem wtedy plastikową tubę, a w niej jakiś dokument. Wtedy właśnie nauczyłem się nowego słowa: voucher. W miarę jak go czytałem, włosy stawały mi dęba. Otóż, dostałem w prezencie ni mniej ni więcej, tylko przejazd po torze wyścigowym. I to nie „zwykłym samochodem”, ale wyścigówką KTM X Bow!

     KTM X Bow tylko dla żartu nazywa się samochodem. To w rzeczywistości motocykl na czterech kołach, stworzony wyłącznie dla zabawy. Nie jest to bolid wyścigowy w pełnym tego słowa znaczeniu, ale nie jest to też samochód użytkowy. Niby spełnia minimum wymogów, aby zostać dopuszczonym do ruchu, ale ja bym nie ryzykował przejazdu takim czymś po mieście, w godzinach szczytu. Został zbudowany specjalnie do zabawy na torze, która to zabawa niekoniecznie musi oznaczać wyścigi.

     Wyobraźcie sobie dwuosobową, otwartą kabinę, wykonaną z włókna węglowego, wyjmowaną kierownicę, jak w bolidzie F1, za plecami potężny, jak na masę pojazdu, silnik, szeroko rozstawione koła z nisko profilowymi oponami, niskie, twarde wyścigowe zawieszenie – i ja w środku. To przecież oczywisty nonsens!

     Gdybym miał lat 20, taki prezent pewnie ucieszyłby mnie niezmiernie. Poczułbym się jak Niki Lauda. Ale to było dawno temu, a Nikiego już nie ma. Teraz byłem przerażony. Minęły czasy, kiedy to sunęło się po autostradach ponad 200km/h. Już nie ten wzrok, nie ten refleks, no i przede wszystkim, za dużo człowiek na drogach widział. Gdy z tyłu wiezie się własne dzieci, człowiek nabiera zupełnie innych odruchów i staje się niezwykle ostrożny. Z wiekiem przechodzi zapotrzebowanie na adrenalinę, a przychodzi na święty spokój. Posiedzieć w fotelu, poczytać książkę, pooglądać film, powymądrzać się, jaka to ta dzisiejsza młodzież beznadziejna, bo nawet głupiej kasety magnetofonowej nie potrafi naprawić  – to są zajęcia stosowne do mojego wieku. Ale żeby tak wcisnąć człowieka w bolid i kazać ruszyć na tor? Ja mogę doradzić, pouczyć, wyjaśnić dlaczego samochód jedzie – ale jechać samemu? Ludzie, spóźniliście się o kilkadziesiąt lat!

     Odwlekałem tę chwilę, jak tylko mogłem, mając nadzieję, że wszyscy zapomną i nikt o to nie spyta. A ja starannie przeczekałbym datę ważności vouchera i któregoś dnia, z ogromną rozpaczą przypomniałbym sobie, że przecież miałem wykupiony przejazd. Ojej, ojej, ale ja głupi, gapa ze mnie, no sami widzicie, stary sklerotyk ze mnie, może to i lepiej, że  przegapiłem, bo jeszcze zapomniałbym, gdzie hamulec i rozwaliłbym ten niezmiernie drogi bolid na bandzie. Trudno, przegapiłem, przepadło.

     Ale podłość ludzka nie zna granic. W miarę zbliżania się terminu, rodzinka zaczęła coraz natrętniej domagać się, by dano mi miecz i tarczę i wypchnięto na arenę, gdzie miałem zakończyć swe długie i nudne życie, zapewne by ustąpić miejsca młodym i gniewnym. Tłuszcza zaczęła domagać się krwi!

     Po wielu próbach wykręcenia się od niechybnej śmierci, Sąd Rodzinny zadecydował, że wyrok wykonany zostanie w niedzielę rano. Przyjąłem go ze spokojem, o jaki sam siebie nie podejrzewałem. Kostucha wyszczerzyła do mnie zęby i zeżarła mi mój budyń.

     W niedzielę rano zjadłem swój ostatni posiłek, ale chociaż to niewątpliwe prawo skazańca, niewiele mogłem przełknąć. Skończyło się na jednym jajku i kromce chleba. Kawy wypiłem tylko pół kubka. Resztę dopiła Kostucha, która wciąż stała za mną. Testamentu nie napisałem. Nie będę ułatwiał życia tym krwiożerczym, chciwym bestiom, które tylko czekają, żeby dorwać się do mojej gitary i moich nalewek! Niech sobie tracą czas w sądzie!

     Koleżanka Małżonka jest chwilowo pooperacyjnie unieruchomiona, więc na tor się nie wybrała. Ale dwaj kaci po obu moich stronach starannie pilnowali, abym w ostatniej chwili nie skrewił. Kostucha kroczyła za moimi plecami, naciskając kosą, gdy tylko zwalniałem kroku.

     Przejazd odbywał się na Torze Poznań. To dość długi tor, jak na polskie warunki, ale przejazdy w ramach vouchera organizowano na znacznie krótszej i bardziej krętej pętli kartingowej. Pierwsza rzecz, jaka mnie zdziwiła, to liczba chętnych do dokonania tego publicznego seppuku. Trzeba było odstać swoje w kolejce, żeby dostać numerek i kominiarkę. Kask był bowiem obowiązkowy. No, nic dziwnego, gladiatorzy też nosili hełmy. W dodatku KTM to samochód bez dachu i przedniej szyby. Bez kasku byłoby trudno.

     Przyjechaliśmy wcześnie, pogoda była ładna i słoneczna, tor suchy. A na torze… Ferrari, Lamborgini, GTR, Porsche – wszystko, o czym marzy prawdziwy mężczyzna. Prawdziwy, nie taka popierdółka jak ja, co z tego wszystkiego wybrałaby rower, wędkę i święty spokój.

     Postanowiłem odejść godnie. Z podniesioną głową poszedłem na miejsce kaźni. Dla KTM wyznaczono osobne stanowisko, więc wolnym krokiem udałem się w kierunku namiotu, pod którym dokonywano zmiany kierowców.

     Przejazd odbywał się z instruktorem, z którym rozmawiało się przez interkom w kasku – dokładnie takim samym, jakie mają kierowcy F1, tylko bez reklam. Usiadłem na twardym siedzeniu, jakiejś pięć centymetrów nad asfaltem, zapięto mnie w pasy, zamontowano kierownicę, wielkości talerzyka do ciasta i nadszedł ten moment.

     - I teraz spokojnie, jedynka – rozległ się głos instruktora. – Wyjeżdżamy na prawo, spokojnie podjeżdżamy do wyjazdu. I gaz, i dwójka!

     Instruktor głosem, którym mógłby obłaskawiać rozwścieczone tygrysy, cały czas instruował mnie, co robić. Moc za plecami przerażała, ale jeszcze bardziej fakt, że samochód skręcał naprawdę z oporami. Gdy wcisnęło się gaz, rwał do przodu jak myśliwiec. W pewnym momencie naprawdę się przestraszyłem, gdy podmuch powietrza zaczął mi telepać kaskiem.Miałem powody – w środku znajdowała się moja głowa, mój drugi ulubiony organ. Jechałem wolno. Jak na wyścigówkę, to w zasadzie w ogóle się nie poruszałem. Jechałem jak ta sympatyczna, czarna, pulchna policjantka, z pierwszej części „Akademii Policyjnej”, podczas egzaminu na policyjne prawo jazdy. A przecież wydawało mi się, że zaraz wyląduję na bandzie! Ledwo musnęło się stopą pedał gazu, a to rwie, jak z katapulty na lotniskowcu. Dobrze, że niewiele zjadłem, bo pewnie po pierwszym okrążeniu siedziałbym już na swoim śniadaniu.

     Było przeżycie! Adrenalina skoczyła mi tak, że gdy wreszcie na drżących nogach stanąłem z powrotem na asfalcie, miałem ochotę coś rozwalić. Gdyby mi się wtedy nawinął jakiś wyrośnięty na siłowni kark w dresie i ciemnych okularach, nie miałby ze mną szans. Skopałbym mu tyłek jak dzieciakowi.

     Młody chwycił za telefon i zadzwonił do Koleżanki Małżonki.

     - Tata już po. Żyje. Ale na obiad nie wraca, bo wybiera się do Soczi, na Grand Prix F1, ścigać się z Hamiltonem!

     Z tych planów nic nie wyszło. Nie zdążyłbym tam dojechać na czas. Obiad zjadłem w domu i wyścig w Soczi obejrzałem w telewizji. Ale patrzyłem na to jakoś inaczej niż dotąd. Lewis Hamilton, Valteri Bottas, Sebastian Vettel, Charles Leclerc, Max Verstappen… Oni wszyscy stali się dla mnie po prostu kolegami z toru. Byłem jednym z nich!

     Wygrał Lewis Hamilton. Dla kogo Lewis, dla tego Lewis. Dla mnie po prostu dobry, stary Lew. Valtuś Bottas drugi, Karolek Leclerca trzecim stopniu podium. Sebie, niestety, popsuł się wózek. No cóż, Seba, zdarza się. Obaj to wiemy, prawda? Ty i ja – dwaj koledzy z toru wyścigowego.

Oto opisywany samochód i miejsce, gdzie wymieniano kierowców. Ale Młody się pomylił i zrobił zdjęcie nie mnie, tylko temu, co jechał przede mną. Wiem o tym na pewno, bo mój kask był czarny.


18 komentarzy:

  1. Zamroczyło Cię z wrażenia i z tej pomroczności UBZDAŁEŚ sobie, że miałes czarny kask. To na pewno Ty. :D Młody by nie pomylił własnego ojca. ;p
    Fajny prezent tak w ogóle. :)
    P.S. Ja chyba nie chcę wiedzieć jaki jest Twój pierwszy ulubiony organ.... ;p;p;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pomylić się było bardzo łatwo:
      1.Siedzącego w kabinie nie pozna się po wzroście, ani posturze, ani nawet po ruchach.
      2. Każdy miał na łowie kominiarkę, a na niej kask.
      A ja wiem na pewno, że kask mój był czarny, matowy, bo taki mi się spodobał i sam sobie taki wybrałem.
      Co do organów - nieodżałowany Jan Kobuszewski określiłby to jako "takie niedopowiedzenie".

      Usuń
  2. Nitagerze
    Powinniśmy już w wieku dojrzałym, żyć pełnią sił!
    Prezent super dla super Faceta🏎️
    A ten najważniejszy organ, to pewnie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Superfacet to ja jestem w Skyrim - nigdzie poza tym :)))
      Ale się przyczepiły do tego organu... Już druga o tym wspomina!

      Usuń
  3. Podzielam Twój pogląd dotyczący zabawek na kółkach: dwadzieścia lat temu byłaby to dla mnie atrakcja nie lada, natomiast dziś...
    ...dziś po wielu zabiegach operacyjnych, po usztywnieniu kręgosłupa tytanową rurką i po kilkakrotnym centralnym rozpruciu mięśni brzucha na całej długości oraz następującym po tym owinięciu flaków czymś, co ma je trzymać, zupełnie nie ciągnie mnie do ciasnych skrętów na dużej prędkości, bo mnie po prostu wszystko boli pod działaniem sił bezwładności, a że szczęśliwie nie jestem miłośnikiem sado-ciacho, bólu nie cierpię, to i go unikam. Nie potrzebuje też bolidu do wyzwolenia adrenaliny, wystarczy że przypomnę sobie biografie Głódzia lub Kaczyńskiego, to czuję, że taki bolid, to ja bym zębami zatrzymał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie myśl o Głódziu, ani Kaczyńskim, ani, broń bogowie, o Ziobrze. Szanuj swoje nerwy i wątrobę.
      Mój stan zdrowia nie jest jeszcze tak zły, żebym nie wyrobił fizycznie przeciążeń, ale nie dowierzałem (i słusznie) swoim umiejętnościom. Bałem się, że wylecę z toru, potrzaskam siebie i instruktora, i na dodatek rozwalę ten samochód. Niby rzecz martwa, ale tak piękna, że szkoda.

      Usuń
  4. Istny hardcor.
    Pozazdrościłem Ci tak, że zielona się zrobiłam
    Czasami warto zapomnieć ile człowiek ma lat i...
    Czy pamięć w tym wieku jest do czegoś człowiekowi potrzebna😂🤣🤣

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chciałbym zapomnieć - ale towarzystwo stale mi o tym przypomina. A jeśli nie ono, to zawsze poczuję jakieś kłucie, strzykanie, czy inną dolegliwość - to pewnie tak na wszelki wypadek, żebym zawsze pamiętał.

      Usuń
  5. A co Ty tak przesadzasz z tym swoim wiekiem? A co ja mam w takim razie powiedzieć? Znam kilka osób, które rok w rok jeżdżą do Poznania na tor by tam wyładować nadmiar swej energii i jednocześnie nabrać rozumu samochodowego i pamiętać, że szosa to nie tor wyścigowy. Bardzo mi się podoba, że istnieje taka możliwość.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli dla kogoś wyścigi są pasją, to nawet stojąc nad grobem znajdzie w tym przyjemność. Ja nigdy pasjonatem nie byłem. Lubiłem na to patrzyć, ale nigdy nie ciągnęło mnie, żeby samemu się ścigać. Jestem zbyt powolny i wszelkie rozrywki, wymagające refleksu, nie są dla mnie. Nawet strzelać wolałem do tarczy niż do rzutków.

      Usuń
  6. Ciesze sie ze miales okazje zaznac takiej frajdy, wejsc w elite grupy kierowcow o taaakich nazwiskach i osiagnieciach - poniekad nic mniejszego nie spodziewalabym sie po Tobie.
    A cale wydarzenie tak cudnie opisales ze jestem zielona z zazdrosci.
    Ja tez najbardziej szczesliwa gdy w domu i z ksiazka......

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O właśnie - kanapa, herbatka i książka - może być o wyścigach.

      Usuń
  7. No to rzeczywiście przeżycie!! Sama bym pojechała, choć pewnie też strach o organy byłby podobny. Ale wiesz co, szkoda że nie zrealizowałeś vouchera wcześniej, może zaliczyłbyś ten Singapur, którego mi się nie udało zaliczyć:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak naprawdę marzyłem o Silverstone - ale może i lepiej, że się nie załapałem. Tam lało i połowa zawodników wyleciała z toru.

      Usuń
  8. Odpowiedzi
    1. Prezent fajny, a przeżycie... Mocne - to na pewno.

      Usuń
  9. Czułam te emocje! Ścigać się nie lubię, na drodze nie mam tendencji do udowadniania wszystkim i wszystkiemu, że ja rządzę (może to kwestia braku luloka, którego nie mam jak zmierzyć), poza tym uważam, że jestem zbyt ważna, żeby się gdzieś rozwalić tylko dlatego, że mi się coś wydaje. Ale wsiadłabym, a i owszem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz żałuję, że to nie była przejażdżka w fotelu pasażera. Zawodowiec wycisnąłby z tego ostatni dech, a ja poczułbym prędkość, a nie tylko przerażenie.

      Usuń