Historia ta zaczęła się pod koniec roku 2008, kiedy to przeprowadziłem się, wraz z rodziną, do Nowego Miejsca. Na wariata, w pośpiechu, jak wszystko w moim życiu. Stary Dom musiałem opuścić do końca roku. Na skutek pewnego zbiegu okoliczności, na remonty i przeprowadzkę, zostało nam półtora miesiąca. Mało czasu – bardzo mało, zważywszy, że wszelkie prace mogłem wykonywać dopiero po zakończeniu pracy zawodowej i to tylko przez kilka godzin dziennie, bo w bloku z wielkiej płyty po pewnej godzinie już naprawdę nie należy hałasować. Gdzie można było, gdzie było nas stać, zatrudniliśmy fachowców. Zwłaszcza do najbardziej pracochłonnych zajęć.
Kuchnię musieliśmy zrobić praktycznie od podstaw – wyrzucić wszystko, pociąć na kawałki i spalić w piecu Starego Domu nadgniłe i zamieszkałe przez sporą populację stworzeń meble, odkuć koszmarne, fioletowe kafelki, zedrzeć płytki PCV z podłogi i wymieść i wynieść wszystko, łącznie z odpustową lampą. Resztę powierzyliśmy fachowcom. Pod czujnym okiem Koleżanki Małżonki, które, niby Oko Saurona, potrafiło dostrzec wszystko. Albo prawie wszystko, jak się później okazało.
Koleżanka Małżonka odwiedziła wszystkie salony meblowe, zebrała oferty, zużyła kilka kalkulatorów, które widocznie nie dysponowały odpowiednią mocą obliczeniową, ale w końcu w jej głowie powstała wizja. Wybrała meble, kafelki, i inne drobiazgi, zaprosiła fachowców do zdjęcia pomiarów, nie zapominając o mnie, którego postanowiła wykorzystać do wyrównania i pomalowania ścian i sufitu. Chętnie powierzyłem jej misję urządzenia kuchni, bo sam miałem masę roboty w pozostałych pomieszczeniach. Ona zresztą twierdziła, że wszystko dokładnie przemyślała i wszystko jest pod kontrolą. Uwierzyłem na słowo.
Gdy kuchnia przybrała już ostateczny kształt, musiałem z całą mocą przyznać , że Koleżanka Małżonka jest stuprocentową kobietą. Gdy zapewniała mnie, że wszystko przemyślała, miała na myśli meble, wystrój i ogólnie pojętą kolorystykę. O prozaicznych sprawach, jak jakieś rury, czy kolanka, trochę jej się zapomniało… Skutek był taki, że wychodząca ze ściany bateria od wody, obsługiwała tylko jeden zlew – do drugiego nie sięgała. W dodatku, znajdowała się dość daleko od krawędzi zlewu i trzeba było mocno się zgarbić, by jej dosięgnąć. A już wypłukanie jakiegokolwiek naczynia pod bieżącą wodą skutkowało wodospadem na tylną ścianę i permanentnym jeziorem na blacie, w który wpuszczono narożnikowy zlewozmywak. Każde zmywanie naczyń trzeba było okupić bólem kręgosłupa.
No ale o położeniu baterii decydował przebieg rur. Żeby cokolwiek zmienić, trzeba by było rozkuć ścianę, wraz ze świeżo położonymi płytkami. Wszystko było zapięte na ostatni guzik, wszystko nareszcie działa, wreszcie ujrzeliśmy światełko w tunelu, nieśmiało przesączające się przed gipsowo-cementowy pył - i teraz to niszczyć? Żadne z nas nie miało na to siły.
Pomęczyliśmy się trochę. Wytrzymałem rok, drugi, trzeci, ale coraz częściej zaczynałem się odgrażać – cytując klasyka: „Halinka*, tak być nie bedzie!”. W tym sęk, że nie miałem żadnego pomysłu, jak zrobić, żeby niczego nie psuć.
Coraz częściej zacząłem spędzać wieczory w kuchni. Ze wzrokiem wbitym w baterię i zlew. Kontemplowałem hydraulikę, jak buddyjski mnich medytację Dordże Sempa. I z czasem w mojej głowie zlepiło się ze sobą kilka myśli, przeniknęło przez swoje cienkie otoczki, zlało się ze sobą i powstał zarodek Pomysłu.
Najpierw wyglądał nieszczególnie, jak zlepek komórek o nieokreślonym kształcie. Ale z biegiem dni rozrastał się. Powoli zaczęły mu się pojawiać kończyny. W końcu, gdy Pomysł miał już ręce i nogi, odważyłem się przedstawić go Koleżance Małżonce. Na razie w charakterze luźnej idei.
Od idei do wykonania droga daleka, przynajmniej w moim przypadku. Panicznie boję się prac hydraulicznych. Nie mam wielkiego doświadczenia w tych sprawach, a czasem drobiazg, nieznajomość jakiegoś kruczka, może spowodować, że spaprzę całą robotę i będę musiał sprzedać samochód, żeby starczyło na zapłacenie odszkodowań zalanym sąsiadom poniżej. A to aż cztery mieszkania! I skończy się i tak na zatrudnieniu hydraulika, który rozkuje nam wszystkie ściany i wymieni popękane podczas mojej twórczej pracy rury, zostawiając nas z rozgrzebaną kuchnią i łazienką oraz poważnym debetem na koncie. Ale Pomysł z czasem ukształtował się zupełnie i w mojej głowie zrobiło mu się ciasno. Zaczął natarczywie domagać się realizacji.
Wyglądał następująco. Do zlewu przykręcę baterię stojącą. Starą baterię odkręcę, a zamiast niej zamontuję tam kolanka, skręcające w dół. W blacie wywiercę otwory. Przez te otwory przełożę rurki, prowadzące pod blat i przykręcę je na górze do kolanek. Na dole dam kolejne kolanka, tym razem z gwintem zewnętrznym, do którego dokręcę wężyki od baterii.
Proste, prawda?
Wiedziałem jednak, że gdy tylko zajmę się realizacją Pomysłu, powstaną przeszkody, które nie przyszły mi w ogóle do głowy. Dlatego postanowiłem działać stopniowo. Podczas każdej wizyty w galerii**, kupowałem sobie jeden element do przyszłej instalacji. A to kolanka, a to rurki, a to baterię, a to butelkę rumu, żeby było w co zebrać cieknącą wodę na wypadek nieudanego pierwszego podejścia***, a to pastę uszczelniającą, a to pakuły…
Potem zacząłem pilnie studiować fora hydrauliczne w Internecie. Gdy byłem już gotowy napisać pracę doktorską na temat skręcania kolanek, zacząłem stopniowo przygotowywać sobie części do montażu.
Czy się uda? Czy sąsiedzi z dołu, w słusznym oburzeniu za wodospad, lejący się z sufitu, dokonają linczu na autorze bloga? Czy przewidziałem wszystko? O czym zapomniałem? Jakie popełniłem błędy? Czy całe przedsięwzięcie skończyło się katastrofą? Kto wyszedł na idiotę?
Tego wszystkiego dowiecie się w następnym odcinku, pod wiele znaczącym tytułem…
„Gorączka sobotniej nocy”
Już wkrótce!
To be continued…
_________________
*To nie jest jej prawdziwe imię – ale zawsze mi się podobało
**Kto ten zespół sklepów nazwał szlachetnym imieniem Świątyni Sztuki, musiał być albo mocno zakompleksiony, albo mocno szalony, albo tak zakochany w dziełach Renoira, że widział je nawet w odpustowych dekoracjach
***Oczywiście, butelka powinna być pusta – ale pustych w sklepie nie było. Skandal! Musiałem ją sam opróżnić, co zajęło mi dwa weekendy – ale takiego Daiquiri dawno nie piłem!
Koleżanka Małżonka odwiedziła wszystkie salony meblowe, zebrała oferty, zużyła kilka kalkulatorów, które widocznie nie dysponowały odpowiednią mocą obliczeniową, ale w końcu w jej głowie powstała wizja. Wybrała meble, kafelki, i inne drobiazgi, zaprosiła fachowców do zdjęcia pomiarów, nie zapominając o mnie, którego postanowiła wykorzystać do wyrównania i pomalowania ścian i sufitu. Chętnie powierzyłem jej misję urządzenia kuchni, bo sam miałem masę roboty w pozostałych pomieszczeniach. Ona zresztą twierdziła, że wszystko dokładnie przemyślała i wszystko jest pod kontrolą. Uwierzyłem na słowo.
Gdy kuchnia przybrała już ostateczny kształt, musiałem z całą mocą przyznać , że Koleżanka Małżonka jest stuprocentową kobietą. Gdy zapewniała mnie, że wszystko przemyślała, miała na myśli meble, wystrój i ogólnie pojętą kolorystykę. O prozaicznych sprawach, jak jakieś rury, czy kolanka, trochę jej się zapomniało… Skutek był taki, że wychodząca ze ściany bateria od wody, obsługiwała tylko jeden zlew – do drugiego nie sięgała. W dodatku, znajdowała się dość daleko od krawędzi zlewu i trzeba było mocno się zgarbić, by jej dosięgnąć. A już wypłukanie jakiegokolwiek naczynia pod bieżącą wodą skutkowało wodospadem na tylną ścianę i permanentnym jeziorem na blacie, w który wpuszczono narożnikowy zlewozmywak. Każde zmywanie naczyń trzeba było okupić bólem kręgosłupa.
No ale o położeniu baterii decydował przebieg rur. Żeby cokolwiek zmienić, trzeba by było rozkuć ścianę, wraz ze świeżo położonymi płytkami. Wszystko było zapięte na ostatni guzik, wszystko nareszcie działa, wreszcie ujrzeliśmy światełko w tunelu, nieśmiało przesączające się przed gipsowo-cementowy pył - i teraz to niszczyć? Żadne z nas nie miało na to siły.
Pomęczyliśmy się trochę. Wytrzymałem rok, drugi, trzeci, ale coraz częściej zaczynałem się odgrażać – cytując klasyka: „Halinka*, tak być nie bedzie!”. W tym sęk, że nie miałem żadnego pomysłu, jak zrobić, żeby niczego nie psuć.
Coraz częściej zacząłem spędzać wieczory w kuchni. Ze wzrokiem wbitym w baterię i zlew. Kontemplowałem hydraulikę, jak buddyjski mnich medytację Dordże Sempa. I z czasem w mojej głowie zlepiło się ze sobą kilka myśli, przeniknęło przez swoje cienkie otoczki, zlało się ze sobą i powstał zarodek Pomysłu.
Najpierw wyglądał nieszczególnie, jak zlepek komórek o nieokreślonym kształcie. Ale z biegiem dni rozrastał się. Powoli zaczęły mu się pojawiać kończyny. W końcu, gdy Pomysł miał już ręce i nogi, odważyłem się przedstawić go Koleżance Małżonce. Na razie w charakterze luźnej idei.
Od idei do wykonania droga daleka, przynajmniej w moim przypadku. Panicznie boję się prac hydraulicznych. Nie mam wielkiego doświadczenia w tych sprawach, a czasem drobiazg, nieznajomość jakiegoś kruczka, może spowodować, że spaprzę całą robotę i będę musiał sprzedać samochód, żeby starczyło na zapłacenie odszkodowań zalanym sąsiadom poniżej. A to aż cztery mieszkania! I skończy się i tak na zatrudnieniu hydraulika, który rozkuje nam wszystkie ściany i wymieni popękane podczas mojej twórczej pracy rury, zostawiając nas z rozgrzebaną kuchnią i łazienką oraz poważnym debetem na koncie. Ale Pomysł z czasem ukształtował się zupełnie i w mojej głowie zrobiło mu się ciasno. Zaczął natarczywie domagać się realizacji.
Wyglądał następująco. Do zlewu przykręcę baterię stojącą. Starą baterię odkręcę, a zamiast niej zamontuję tam kolanka, skręcające w dół. W blacie wywiercę otwory. Przez te otwory przełożę rurki, prowadzące pod blat i przykręcę je na górze do kolanek. Na dole dam kolejne kolanka, tym razem z gwintem zewnętrznym, do którego dokręcę wężyki od baterii.
Proste, prawda?
Wiedziałem jednak, że gdy tylko zajmę się realizacją Pomysłu, powstaną przeszkody, które nie przyszły mi w ogóle do głowy. Dlatego postanowiłem działać stopniowo. Podczas każdej wizyty w galerii**, kupowałem sobie jeden element do przyszłej instalacji. A to kolanka, a to rurki, a to baterię, a to butelkę rumu, żeby było w co zebrać cieknącą wodę na wypadek nieudanego pierwszego podejścia***, a to pastę uszczelniającą, a to pakuły…
Potem zacząłem pilnie studiować fora hydrauliczne w Internecie. Gdy byłem już gotowy napisać pracę doktorską na temat skręcania kolanek, zacząłem stopniowo przygotowywać sobie części do montażu.
Czy się uda? Czy sąsiedzi z dołu, w słusznym oburzeniu za wodospad, lejący się z sufitu, dokonają linczu na autorze bloga? Czy przewidziałem wszystko? O czym zapomniałem? Jakie popełniłem błędy? Czy całe przedsięwzięcie skończyło się katastrofą? Kto wyszedł na idiotę?
Tego wszystkiego dowiecie się w następnym odcinku, pod wiele znaczącym tytułem…
„Gorączka sobotniej nocy”
Już wkrótce!
To be continued…
_________________
*To nie jest jej prawdziwe imię – ale zawsze mi się podobało
**Kto ten zespół sklepów nazwał szlachetnym imieniem Świątyni Sztuki, musiał być albo mocno zakompleksiony, albo mocno szalony, albo tak zakochany w dziełach Renoira, że widział je nawet w odpustowych dekoracjach
***Oczywiście, butelka powinna być pusta – ale pustych w sklepie nie było. Skandal! Musiałem ją sam opróżnić, co zajęło mi dwa weekendy – ale takiego Daiquiri dawno nie piłem!
Z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg.
OdpowiedzUsuńTwoją koncepcję uprościłbym przykręcając do rur w ścianie zawory (takie jak np. do pralki) i dłuższe wężyki bezpośrednio od rur w ścianie do baterii.
Albo skoro to prowizoryczne rozwiązanie - przedłużyć - jeśli stalowe - rury ze ściany i do nich przymocowac baterię.
O, rany! wyobraziłem sobie te trzydziestocentymetrowe, sterczące ze ściany rury i wiszącą na nich baterię! Ciekawe, czy wytrzymałyby chociaz jeden dzień. Tak wielki moment gnący, jaki powstałby na połączeniu gwintowym, rozszczelniłby je bardzo szybko. Wystarczyłoby się lekko oprzeć o baterię.
UsuńPomysł z zaworkami jest realny, aczkolwiek po co przykręcać zawory, jak można kolanka. Zawór kosztuje kilkanaście do kilkudziesięciu złtych, kolanko złoty pięćdziesiąt. A wężyków na wierzchu mieć nie chciałem - mozna je łatwo uszkodzić. Na wierzchu lepiej sprawdza się sztywna rura.
To znaczy, że jednak to nie oko Saurona nie dopatrzyło, jeno fachowcy byli kiepscy. Bo projekt klienta to jedno, a wykonawca musi się sprężyć i zadecydować, czy to co bredzi klient ma choć w 95% rację bytu.Gdy sobie wymyśliłam co ja "widzę" w kuchni to musiałam to dokładnie omówić z facetami- trzema facetami, w tym jeden z nich był moim mężem. Musiałam się bić niemal o wszystko - rozmieszczenie mebli, zlewozmywaka, kuchenki,lodówki oraz gniazdek. A ich zmartwieniem było takie dopasowanie wszelakich rurek,kolanek przewodów elektrycznych, żeby wszystko pasowało.
OdpowiedzUsuńAle ja mam w kuchni wszystkie rurki wodne puszczone wierzchem przy listwie podłogowej, przewody elektryczne także idą wierzchem, w płaskich tunelikach - tuż pod sufitem, w dół schodzą w takich miejscach, że są mało widoczne. Bo u mnie trzeba było położyć nową sieć, miedzianą, w miejsce tego aluminiowego chłamu, który był od nowego.
Poza tym wszystko było rozrysowane w chwili, gdy chłopcy robili kosztorys. No i poza tym z 10 lat temu spółdzielnia wymieniała w całym bloku wszystkie rury metalowe na plastikowe.
Wiesz, te nowe nazwy przeróżnych sklepów lub punktów usługowych są naprawdę zabawne- np. "Studio paznokci", "Studio mebli kuchennych", "Salon fryzur". Studio paznokci to najczęściej klitka dwa na dwa metry z mikroskopijnym stolikiem i mini taboretami, owo studio mebli kuchennych to zwykły sklep, w którym nie ma ani jednego mebla ale są tylko katalogi mebli kuchennych i próbki oklein, a salon fryzur to zwyczajny, zapyziały fryzjer. Szumna nazw "galeria" w niektórych miejscach ma w pewnym sensie rację bytu- w większości sklepów personel z nudów
obgryza lakier z paznokci, bo klienci na ogół jedynie oglądają towar, jak to zwykle w galeriach. Markety z mat. do remontu są u nas wydzielone, nie bywają w galeriach handlowych. Moje ulubione to: OBI i Le Roi Merlin.Mogę tam cały dzień łazić między regałami.
Miłego, ;)
P.S.
A to Daiquiri warte grzechu?
Wspominałem, że wszystko było robione w pośpiechu i na wariata. Na całkowitą wymiane instalacji po prostu nie było czasu. A fachowcy... Hydraulik zapewne sądził, że zlew będzie pod oknem, więc nie dopatrzył się błędu. A stolarz myslał, że skoro Pani Domu tak sobie życzy, to bateria będzie gdzieś indziej. Na długie narady i konsultacje nie było czasu.
UsuńDaiquiri jest bardzo smaczne, jeśli ktoś lubi rum. Ja lubię. Jeszcze lepszym koktailem jest Bacardi Coctail, bardzo podobny, ale z użyciem grenadiny, zamiast syropu cukrowego. W sekrecie zdradzę ci, że tak naprawdę był to Bacardi Coctail, Daiquiri lepiej brzmi - bardziej egzotycznie ;)
Do skakera wrzucasz 2-3 kostki lodu, wlewasz jakieś 60-80 ml rumu (niby białego, ale ja i tak robię to na złotym), łyżkę grenadiny (albo syropu malinowego) i łyżkę soku z cytryny. Miksujesz przez kilkanaście sekund, aż do silnego oszronienia shakera i wlewasz do kielicha. Bardzo smaczne, ale ostrzegam, mocne!
a jaka kolorystykę Koleżanka Małżonka wymyśliła?... jakie kafelki, Opoczno czy Paradyż?... :)))))))))))))))
OdpowiedzUsuńok, cała Twoja instalacja to dla mnie czarna magia, choć rozróżniam co to "kolanka" i "wężyki"... :))))
Mówienie o kolorach jest trochę tak, jak pisanie o muzyce - choćby nie wiem jak dokładna była informacja, czytający i tak wyobraża sobie coś zupełnie innego. W dodatku Ty jesteś kobietą i na okreslenie jednego koloru masz 500 terminów, podczas, gdy dla mnie każdy z nich będzie po prostu czerwony.
UsuńWężyki mnie nie kręcą, ale kolanka czemu nie...
no patrz, a mnie odwrotnie.... :))))
Usuńco do kolorów, daj mi szansę, w końcu parę lat żyję na tym świecie i mam niejakie wyobrażenie o "męskim" określaniu kolorów... :))))
No więc tak...
UsuńSzafki są ciemnoczerwone, z metalicznym połyskiem. Miał to być kolor miedzi, ale moim zdaniem zapomniano dodać "zoksydowanej", bo tylko wtedy przypomina to miedź. I mają srebrzyste wstawki.
Płytki na posadzce imitują piaskowiec, o lekko czerwonawym zabarwieniu - jak na Marsie. Kafelki na ścianie są jaśniejsze, mają mniej czerwieni, ale jest w nich pas o odcieniu bardziej czerwonym - takim marsowym. Nad kafelkami ściana ma kolor... No, co to, do diabła ciężkiego, za kolor?! Nasza sąsiadka z działki, jak się spiekła na słońcu, to miała taki kolor skóry! Niczego więcej mi nie przypomina.
Sufit bialy i chromowana lampa, typu "zestaw szperaczy przeciwlotniczych"
no i dziękuję, i można?... można... :))))
Usuńjak dla mnie, zbyt energetycznie i .... odważnie... :)))
Wiedziałem, że się nie uda. Bo dla mnie to wszystko wygląda beznadziejnie, wcale nie energetycznie.
UsuńŻeby tak ładnie pisać o kolankach i to hydraulicznych, nie damskich, to trzeba mieć jednak talent :-).
OdpowiedzUsuńJa ponawiam pytanie Frytki :-).
No, wybacz, ale pisząc o kobietach, musiałbym przemilczeć o wężykach, a to zaburzyłoby mi koncepcję.
UsuńJejku, jak się taki kolor nazywa? No taki, trochę beżowy, trochę czerwony. Taki jak piasek na pustyni Kyzył-Kum...
Woda jest lepsza od prądu bo od razu widać fuszerkę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Prawda! W dodatku woda bardziej intuicyjna i łatwiejsza do przewidzenia. Ile razy zdarzało mi się zgłupieć, gdy oba kabelki pokazywały mi, że mają fazę!
Usuńjak ja mam fazę, to też od razu widać.... i słychać czasami ... :)))))
UsuńOne też nie umiały prowadzić samochodu ;)
Usuńco znaczy "też"??!!...
UsuńNo chyba nie prowadzisz na fazie?
Usuń