Sentencja


Wszystko płynie... Ale nie sądzę, żebym to wszystko chciał wyłowić!

Informacje dla Gości

INFORMACJE DLA GOŚCI

Ponieważ nikt nie jest w stanie sprawdzać na bieżąco całego bloga, wprowadziłem moderację komentarzy do starszych wpisów. Nie zdziwcie się więc, jeśli Wasz komentarz nie pojawi się tam od razu. Nowe wpisy można komentować normalnie, tak jak dotychczas - bez moderacji.


środa, 18 lutego 2015

O koniu

      Uwaga!
     
      Ta notka jest na zadany przez Frytkę temat. Miało być o koniu, o pudlu, o depilacji i cieniach do powiek. Wskutek tego wyszło niemiłosiernie długie i żenująco głupie opowiadanie. Pisałem już różne idiotyczne posty, ale ten bije wszelkie rekordy głupoty. Jeśli jesteś osobą racjonalnie myślącą, odpuść sobie tę notkę.
     
      Autoportret umieszczę w następnej notce.
    
    
    
     - Naprawdę, muszę już lecieć – kolega zdecydowanym ruchem wstał od stołu. Chwycił kieliszek i na stojąco dopił swoje martini. – Dzięki za zaproszenie. Sam wiesz, jak to jest z małymi dziećmi.
    
     Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym on wyszedł z karczmy, a ja zająłem się swoim drinkiem. Nie miałem zamiaru siedzieć tu długo. Dopiję sobie w spokoju i pójdę do domu…
    
     Hałas przy drzwiach sprawił, że podniosłem wzrok. Gruba kotara zasłaniała wejście, więc nie widziałem, co się tam działo, ale sądząc po odgłosach, ktoś usiłował wejść, jednak kłopoty z równowagą mocno utrudniały mu tę czynność. – Jakiś pijak – pomyślałem i postanowiłem dopić szybko i zniknąć, bowiem przyszło mi do głowy, że cichy i miły nastrój zaraz pryśnie, gdy wtoczy się tu jakiś naprany gość i zacznie robić hałas. Nie zdążyłem jednak unieść kielicha do ust, gdy rzeczowny osobnik wtoczył się na salę i zamglonym okiem rozejrzał się po nielicznych o tej porze klientach.
    
     Zerknąłem odruchowo w jego stronę. Wiedziałem, że nie powinienem mu się przyglądać, bo tylko go do siebie ściągnę. Przytarabani mi się do stołu, zacznie bełkotać, albo, co gorsza, informować się, czy mam jakiś problem - i burda gotowa. Mimo to, gdy go ujrzałem, osłupiałem tak, że nie mogłem oderwać od niego oczu.
    
     Był wysoki i potężnie zbudowany. Jego głowa, wyposażona w bujną, kasztanową fryzurę znajdowała się na wysokości mniej więcej dwóch metrów od podłogi, a reszta… Ze trzysta kilo żywej wagi, jak nic, prawdopodobnie dużo więcej. Wchodzący był bowiem koniem. Najprawdziwszym koniem, tym tylko różniącym się od poczciwego Siwka, że prawdopodobnie miał problem z alkoholem.
    
     Rozejrzał się na tyle uważnie, na ile pozwalał mu nie do końca trzeźwy wzrok, po czym skierował oko na mnie. Wiedziałem, że tak będzie. Takie moje szczęście. Nie wiem, skąd się to bierze – może mój wygląd jest aż tak prowokujący – dość, że każdy pijaczyna, w każdym barze na świecie, mając do dyspozycji tysiące stolików,  zawsze przysiada się do mnie. Czyżby wyczuwał bratnią duszę?
    
     Koń parsknął i postukując kopytami ruszył w moim kierunku. Był spory, nawet jak na konia. Udawanie, że go nie widzę, nie wypadło przekonująco.
    
     - Cześć, kulego – wybełkotał. – Mogie na chwilę?
    
     Bezinteresowna nieuprzejmość nie leży w mojej naturze. Wykonałem zachęcający gest, mając nadzieję, że szybko się znudzi.
    
     Uwalił się na podłodze i wystawił łeb ponad stół. Poczułem ostry zapach końskiego potu.
    
     - Co pijesz? – spytał, przyglądając mi się uważnie jednym okiem. – Cuś kolorowego! I dobrze, kulego, bo mówiem ci, że wóda to łokropna rzecz. Halinka! – rozdarł się nagle tak, że aż mnie uszy zabolały.
    
     - A ty tu czego szukasz, moczypysku ty? – barmanka wychyliła się z drzwi, prowadzących do kuchni.
    
     - Ciii, Halinka – koń przyłożył kopyto do pyska, w uciszającym geście. – Ino jednego mi nalej i zaroz se ide.
    
     - Taaa, bo to na jednym się skończy! – prychnęła barmanka. – A potem Piekuta będzie się wściekał, że mu znowu konto w górę poszło.
    
     - Łoj, cicho już, Halinka, przecie zawsze płaci. No, dali, po jednym nam nalij… Co pijesz? – zwrócił się do mnie.
    
     - Bacardi coctail – odparłem odruchowo. – Ale nie powinienem chyba pić więcej, bo to mocne…
    
     - Ciii, nie peniaj kulego – czknął koń. – Halinka, dlo mnie duże piwo, a mojemu kuledze wlij tegu kolorowygo, co to on pije! – mrugnął do mnie. – Się nie przejmuj, ja stawiam.
    
     Oj, szykowało się dłuższe posiedzenie. Zrezygnowany skinąłem głową barmance, żałując, że nie zapisałem się na kurs asertywności.
    
     - Bo to widzisz, kulego – ciągnął koń. – Som takie sytuacje, kiedy kuń musi się napić!
    
     - Tak? – spytałem, siląc się na obojętny ton.
    
     Ale zgrzeszyłem optymizmem, sądząc, że to go zniechęci. Koń parsknął głośno, podparł kopytem głowę i zaczął mi się zwierzać.
    
     - A, bo jak se tak kuń pomyśli, kim jest, to ino się pochlastać! No, albo napić…
    
     Brakowało mi do towarzystwa tylko konia-alkoholika z kryzysem osobowości! Podziękowałem barmance skinieniem głowy za drinka. Przed koniem wylądował spory, drewniany skopek, o pojemności mniej więcej dwóch litrów, napełniony spienionym płynem. Koń z przyjemnością umaczał w im pysk i siorbnął głośno, oblizując z pyska pianę.
    
     - Bo widzisz kulego – zabełkotał. – Se żyłem spokojnie u Piekutów. Dobrze mnie traktują, tam czasem ino muszę kawałek furmankie pociągnąć, albo pyry opielić. A tak, to całymi dniami się opieprzam. Normalnie żym myśloł, że ja w niebie żyję! Trawa rośnie, woda jest, gospodorz mie wyglancuje od czasu do czasu, no żyć, nie umierać. Zgodzisz się chyba, nie?
    
     Przytaknąłem, nie tylko z uprzejmości. Uznałem, że ma rację i rzeczywiście pędził raczej szczęśliwy żywot, jak na konia.
    
     - A wszystko przez tego cholernego pudla! – siorbnął piwa i zamlaskał. – Bo do Piekuty jakaś paniusia przyjechała. Na jakąś tę, no, agro-tu-rys-tykę – wycedził z trudem. – I se łaziła po cały okolicy, z takim małym psiokiem. Aż raz przylazła mi pod zagrodę i mie zaczęła szczebiotać, „że ojej, jaki piękny konik, och, ach, Lulusiu przywitaj się!”. Bo ten cały Luluś to był tyn psiok. Taki mały, biały, z takom kukardkom na głowie. I prawie się nie ruszał, bo ta paniusia to go cały czas nosiła na rękach, żeby se łapków nie uświnił – łyknął piwa. – Bo że niby na wsi to można w cuś tam wdepnąć…
    
     Westchnął przeciągle.
    
     - No i ja to kurturarny jestem – ciągnął dalej. – Się chcę przywitać, nie? Przecie cudaczny, bo cudaczny, ale jednak pies, a psy to porządne chopy som. No, nie wszystkie, ale po większy części… A łon jak mie tu jazgotać zacznie: „No, gdzie z tym ryjem, prostaku!? Jeszcze mi futerko pobrudzisz!”. No, to ja wkurzył się troszku, bo przecie ja nie świnia, co ryj wszędzie wpycha. Ale nie dał poznać po sobie, o nie! Gość w dom, proszę ja ciebie, to jemu nie można tak normalnie z kopyta pociągnąć. To zdrówko, nie? – i znów umaczał pysk w piwie i oblizał się, chlapiąc na boki.
    
     - W końcu to ja zaczął z nim gadać – ciągnął dalej. – Uprzejmnie, żeby nie było! Bo żem się przyjrzał tej kobitce i co ja widzę! Że łona jakieś takie łoczy mo liliowe, takie dziwne trochę. I te jej buty to tyż takie jakieś niewydarzone, na takich śpilkach, co się w ziemię wbijały i widzę, że łona ledwo łazi. No to pytam, ło co tu chodzi. A  tyn pudel to jak się nie rozedrze!
    
     - A tobie co się zdaje, wsioku jeden – z taką mordą na mnie! – Moja pani to elegantka, zadbana, nie to co twoja Piekutowa w gumofilcach i z owłosionymi nogami! No, tu to widzę, że czego jak czego, ale włosów to łona na tych chudych girkach faktycznie nie miała. Łokropne to było, bo jak to tak nogi bez włosów? No, ale podobno ludzie tak lubiom?
    
     Chcąc nie chcąc, musiałem przytaknąć.
    
     - A, no to przynajmniej wiem, że to nie choroba… - skinął głową. – No ale jo pytom co łona ma z temi łoczami. A tyn kundel na to, że ona używa, czekej, jak to się zwało, cieni. Normalnie se cień wzięła i w łoko wetkła.
    
     - Cienie do powiek – westchnąłem. – To takie farbki, modne wśród kobiet.
    
     - No, wim – skinął łbem i wsadził go do skopka z piwem, siorbiąc głośno. – Żem się potem dowiedzioł. To jo pytom tego pudla, co to jest ta aligantka. A łon na to, że to „kobieta zadbana”. No, jo na to, że przecie Piekutowa tyż o siebie dba. Bo to dobre jedzenie se pichci, gumofilce se czymś miękkim wyścieliła, coby jej wygodnie było i nawet rękawiczki do roboty zakłada, coby jej wiadro w rekę nie uciskało. A tyn psiok jak się nie zacznie ze mnie śmioć! Aże mie się niemiło zrobiło. Cholera, takie małe gówienko, a tyle sromoty kunia kosztuje! Jakby chciał, to by ino kopytem do ziemi przycisnął i inaczej by śpiewał. Tak mie normalnie wnerwił, że takie gupie myśli kuniowi do łba przychodziły…
    
     - Ale nic mu nie zrobiłeś? – spytałem.
    
     - Nie, no gdzie! – oburzył się koń. – Chociaż bezczelny był, farfocel jeden. Nawet jak się wymądrzał, cobym pojechał do miasta i sam zobaczył, jak tam się żyje, co mnie wnerwiło jeszcze bardziej. A potem to paniusia już sobie poszła, a ten pudel jeszcze z daleka się darł: „Tylko się jakoś wyszykuj, łachudro jedna, bo obciachu narobisz!”. No, nie zasunąłbyś takiemu…
    
     - Gnojkowi – podpowiedziałem. – Zasunałbym…
    
     - No, chociaż jeden mnie rozumie! – i tu walnął mnie w plecy z taką siłą, że straciłem dech na dobre dwie minuty, a przy okazji wskoczył mi dysk, który bolał mnie już od dwóch dni.
    
     - No to kumasz, kulego, że sprawa honorowa – ciągnął koń. – Piekuty to bym na wyprawę do miasta nie namówił, bo łon to nie lubi tam jeździć. Mówi, że tam ino hałas, spaliny i wszyscy się ciągle spieszą, jakby nagle sraczki dostali. No, to sobie tak po cichutku po południu myk ze stajni, hop przez płot i zaiwaniam do tego miasta. Tak se myślę, że godzinkę w tę, godzinkę we wtę, coby się za bardzo nie spocić, i jakieś dwie godzinki na zwiedzanie. Nikt by nie zauważył, że mnie nie ma.
    
     Dokończył piwo i mrugnął do barmanki. Ta podeszła z marsowa miną, ale napełniła naczynie złocistym płynem.
    
     - To już będzie pięćdziesiąt dwa złote – powiedziała z naciskiem.
    
     - Dopisz do kreski – odparł koń. – Dzięki, ci Halinka, co ja by bez ciebie zrobił. Niech ci Wielki Koniuszy wynagrodzi… No, to na czym to ja stanąłem?
    
     - Pojechałeś do miasta – podpowiedziałem.
    
     - Tam zaraz pojechałem – obruszył się. – Przecie pieszo polazłem, przez pola. Ale se nie myśl, że tak bez pomyślunku! Nie, jak jaki wsiok! Ja się przygotowałem do tego cztery dni! Bo trza się pokazać, no nie? Żeby wstydu nie przynieść. No, podków ze śpilkami to ja nie mam, ale chociaż se chciałem te nogi wydepilować i te cienie na ślypia położyć… Najpierw to żem próbował nogi o płot oskrobać, ale nie szło. Bolało nawet, bo mi drzazgi nawłaziły. Potem żem znalazł kosę pod stodołą, to żem se pomyślał, coby się tym ogolić. Ale jak żem się pod pęciną zaciął, to Piekuta musiał weterynarza wołać, bo mie tak krew leciała. A Piekuta tak się wnerwił, że te kosę to bez płot wywalił. Ale potem wzion z powrotem, bo jak to tak, bez kosy. Ino na podwórku ją postawił.
    
     Koń pociągnął długi łyk, aż mu w szyi zabulgotało.
    
     - Gorzy z tymi cieńmi było – odezwał się. – Bo jedyne, co miołem takie liliowe to śliwki za płotem. Tak żem se spróbował te śliwkie w łoko wetknąć, ale ino mi sokiem w ślypie sikła. Szczypało jak chłolera! I jeszcze mie się muchy zleciały i w łoko mie próbowały wlyźć. Co jo się tym łbem natrząsłem! Aż Piekuta się zmartwił i mie zaczął sprawdzać, czy czasem do uszu mie jaki bąk nie wleciał. Ale potem przeszło, ino mi się prawe łoko trochę kleiło. Ledwo mogłem otworzyć!
    
     Westchnął przeciągle.
    
     - No i w kuńcu to żem się bez tych cieni wybroł! I pewnie bez to ja się wydał podejrzany w tym mieście. Się za bardzo wyróżniałem, bo to i ślypia nie wymalowane, i giery nie łogolune. To zaroz te miastowe zauważyli, że jakiś wsiur przylozł. No bo jak tylko ja wlazł na ulicę, to taki jeden, w takim dzwoniącym wozie na prund, to łon o mało się nie posrał ze strachu! Jak zaczon lotać po tym wozie, giembe drzeć – za szybą, a ja słyszał! Se myślę, że z łoczu mu zejdę, to się uspokoi, ale dzie tam! Zaroz jakieś migające auto przyjechało z takim hałasem, że jo myśloł, że świat się kuńczy! Się wiary zleciało, normalnie, jak do cyrku! A potem przyloz taki jeden, co mie chciał za kantar chwycić i do takiego wozu zaprowadzić. Ale jo nie taki gupi! Wywiezą mie Wielki Koniuszy wie gdzie i potem szukaj swojej chałupy! To ja wyczekał taki moment, gdy nikt nie patrzoł na mnie i hajda między te wozy. I jak się przecisnął, to galopem w stronę domu! Ślisko było, chłelera, podkowy mie się rozjeżdżały na tym bruku, ale dał radę zwiać. A gunili mie, pewnieI Ino ja naprzód do parku uciekł, a potem pokluczył w takich wąskich uliczkach i ich zgubił.
    
     Pysk mu się wydłużył.
    
     - Sam tyż żym się zgubił – westchnął. – Nastawiali tych domów bez opamiętania! Wszystkie podobne do siebie, no to żym stracił tę, no, orientację.
    
     - Ale w końcu się znalazłeś? – spytałem.
    
     Parsknął gniewnie.
    
     - No, nie… - westchnął. – Ino między tymi domami to jo znolozł taki jeden, co się nazywoł Salun Kosmetyczny. I tam przez taką wielgachną szybę widziałem, że damulki se tam robią różne rzeczy, coby się oszpecić. Jedna to se najpierw wapno na pysk położyła, a potem ją farbkami zaczęli malować na kolorowo, coby szkodniki odstraszać. Każdo inna, bo to śkodniki przecie różne som. A inna to se nawet giembe takim błotem wysmarowała. Pewnie chłopa ma jurnego, więc coby jej trochę spokoju dał, bo przecie ile można, nie? Ale tak szpykam przez tę szybkę, szpykam i widzę, że tam włosy też z nóg wyrywają. Myśle se, co mie szkodzi spróbować! No to jo wlozł to tegu salonu. Grzecznie się przywitał, żeby nie było. A te baby zaroz w krzyk! Co one, kunia nigdy nie widziały? Wszystkie się za taką szafą pochowały. To ja podchodzę i tłumaczę, że jo ino chcę se giery łogolić i jakomś farbkie na łoko nałożyć. Tak żem se pomyśloł, że jak tak zrobie, to mie nie poznajom i dajom mie spokój. I se wtedy pozwiedzam. Ale dzie tam! Zaroz znowu przyjechali te migające. I jeden wlecioł do sklepu z giwerą! I jak mi nie przysoli w zad! Aże jo podskoczył, bo mie ukłuło i żem łbem w lampę przyłożył. A potem tak mi się jakoś we łbie zakręciło, tak mi się błogo zrobiło, takie fajne gwiozdki zoboczyłem przed ślypiami i dali to już nic nie pamintom. A potem to ino pamintom, jak mie Piekuta do domu wiózł i tak się łodgrożoł, że mie na kiełbase przerobi, że majuntek go to wszystko kosztowało, no wściekł się nieprzytomnie. Ale potem mu przeszło. A jo – czknął głośno – od tamtego czasu się pozbierać nie mogę!
    
     - Współczuję – bąknąłem, bo nie wiedziałem co powiedzieć.
    
     Koń przysunął pysk do mnie i zniżył głos.
    
     - Ale się nie gniewosz, co? – spytał.
    
     - Nie, no dlaczego miałbym się gniewać? – odpowiedziałem, dopijając swojego drinka.
    
     - Jeszcze po jednym? – zaproponował.
    
     Zamachałem rękami.
    
     - Nie, bardzo dziękuję, ale nie mogę – odparłem. – To bardzo mocne, a ja mam jeszcze dzisiaj coś do zrobienia.
    
     Przysunął się jeszcze bardziej.
    
     - I wiesz co? -  zabełkotał. – I za to właśnie cię szanuję!
    
     Widząc, że historia życia konia-pijaka już się skończyła i zaczyna się standardowe pijackie bełkotanie o poszanowaniu, czym prędzej podziękowałem za drinka i zmyłem się stamtąd, w mgnieniu oka. Koń zaproponował, że mnie odprowadzi, ale nie dał rady wstać. Wymknąłem się z karczmy. Wciągnąłem w płuca czyste, wiejskie powietrze, po czym udałem się w stronę lasu, na skraju którego stała goszcząca mnie leśniczówka. W drodze minąłem się z jakimś zdenerwowanym tubylcem. Szedł dziarsko, w ręce dzierżył bat, a jego wąsata twarz miała wyraz raczej minorowy.
    
     Zatrzymał się i pozdrowił mnie. Odpowiedziałem podobnie.
    
     - Panie nie widziałeś pan kasztanka? – spytał. – Duży koń, z zielonym kantarem na pysku, musiał się tu włóczyć gdzieś po okolicy.
    
     Oblałem się potem. To musiał być Piekuta!
    
     - Widziałem go w karczmie – odparłem. – Nie uwierzy pan, ale pił piwo!
    
     - No, chyba go na kabanosy przerobię! – zaklął ze złością. – Nie wiem, co mu się stało. Ostatnio chla na umór. Nie mogę sobie z nim dać rady!
    
     I popędził biegiem w stronę wsi.
    
     Trochę bałem się przyznać, że piłem na jego rachunek, ale postanowiłem, że przy okazji sprezentuję staremu Piekucie jedną z moich nalewek. Tylko nie wiem, jakie lubi. Ale spytam Kasztanka, on na pewno będzie wiedział.


30 komentarzy:

  1. o jesooooooo, na razie tylko zobaczyłam ile to zajmuje miejsca, teraz przeczytam, a potem się wypowiem... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ech, ta dzisiejsza młodzież! Nienawykła do czytania...

      Usuń
    2. kocham Cię za tę "młodzież"... :))))))))

      Usuń
    3. Ze mnie to prawdziwy król wazeliny...

      Usuń
  2. BUACHACHACHACHACHA!!!!!!!!

    no "szapoba", jak to mówią, Nit.... jestem pod nieustającym wrażeniem i informuję, że wywiązałeś się z zadania wyśmienicie... co mnie zresztą absolutnie nie zdziwiło.... :))))))
    ale tego konia, to mi nawet trochę żal, przez jednego farfoclowatego pudla w depresję popadł i stan pijaczy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pudel może i mały, ale głośny. A najgłośniejsi są najgorsi. A czy ktoś słyszał kiedyś hałasującego konia? Najwyżej zarży trochę głośniej, ale do ujadania to się nawet nie umywa.

      Usuń
  3. Vulpian de Noulancourt18 lutego 2015 13:06

    Coś mi mówiło, żeby nie określać się jako osoba racjonalnie myśląca i nagroda była natychmiastowa. Jestem pod wrażeniem. Zazdroszczę żywej wyobraźni. Pełen niemego podziwu składam autorowi głęboki pokłon.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj...
      Bo znowu przybędzie mi centymetrów w pasie! Tak się nadmę, że nawet oficerski pas tego nie wytrzyma.

      Usuń
  4. A mówią że jaki koń jest każdy widzi. A on przecie całkiem inny
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo widzieć to jedno, a usłyszeć - coś całkiem innego.

      Usuń
  5. Ino ceguj un taki lichawy? Trzysta kilo? Zdychać bedzie czy jak?
    Kłaniam nisko:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widzisz WMść, ja na koniach się nie znam, już bardziej na jeleniach. A że wyrośnięty byk te dwieście kilo waży, tom sobie umyślił, że koń, nieco większym będąc, może do trzystu dociągnąć.
      Ale nic to - miało byc autentycznie. W realu się na koniach nie znam - to i w notce takoż! Inaczej, nikt by mi nie uwierzył, że to zdarzyło się naprawdę.

      Usuń
    2. Skoro niewiedza ma być atutem, nic już nie mówię...:) Tylko podrzucę, że Wachmistrzówny Gazetka, będąc klaczką wyjątkowo drobną, ma te swoje siedemset pięćdziesiąt, a nie jest rzadkość spotkać konia wpodle tony ważącego...
      Kłaniam nisko:)

      Usuń
  6. Po lekturze odczuwam niedosyt. Proszę o kolejne odcinki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakbyś nie wiedział, jaka to męka słuchać pijackich zwierzeń! Na mnie nie licz - ja mam dość.
      Chociaż, może kiedyś...

      Usuń
  7. I o to chodziło! A w dodatku poczułem więź z jednym z bohaterów: Piekutą! Mnie również irytowałoby, gdyby mój koń pił na mój rachunek. Ponadto nie przepadam za miastem i nie czuję potrzeby wydepilowania swoich nóg, ani nakładania cienia na powieki. I jak znam życie, to Kasztanek może nie być dopuszczanym do Piekutowych nalewek- nie chodziłby wtedy do baru :-)
    W każdym razie, daj nam znak, jeśli Ci się uda wyciągnąć coś więcej od konia- nie powinno być z tym problemów. Jak się sam zdążyłeś zorientować, ma długi język.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. i stawia!!!!..., to poważny argument, żeby odbyć kolejną rozmowę, nieprawdaż?... :))))))))))))))

      Usuń
    2. I to zarówno dla Nitagera, któremu Kasztanek stawia, jak i dla Piekuty, którego to pieniądze koń ów przepija :-)

      Usuń
    3. Koń uważa, że skoro pracuje, to mu się należy. "Za swoje piję!" - ile razy się to słyszy. A im mniej pracuje, tym więcej mu się nalezy, zgodnie z powszechnie przyjętymi prawami ekonomii korporacyjnej.

      Usuń
  8. Mistrzu! Przez głupotę wrodzoną zasiadłam przed monitor z herbatką-monitor opluty, a ja omal się nie zadławiłam na śmierć.
    Mam nadzieję, że jeszcze nie raz w tej karczmie spotkasz się z kasztankiem.
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, nie! Nie znoszę wysłuchiwania pijackich zwierzeń. Chyba, że to ja się zwierzam...

      Usuń
  9. Odpowiedzi
    1. A wszystko przez to, że koń nie umiał odpalić kosiarki.

      Usuń
  10. Sliczne! I od razu koci mi się ilustracja do opowiadania :))
    Jak tylko wróce do Holendrowni :)0

    OdpowiedzUsuń
  11. O....to jest wspaniale.Podzielam zdanie Vulpian de Noulancourt. I tak samo zazdroszczę wyobrażni.Chociaż w oczach widzę tę scenę. Po za tym jestem ciekawa Twego autoportretu - bo wiesz - jakoś kojarzysz mi sie w tej scenie z koniem jako "Bond" w/g Joanny Rodowicz. Z kieliszkiem martini i ogolonym koniem - no padnę ze śmiechu.....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak te baby świntuszą! Autoportret z ogolonym koniem... Skandal!

      Usuń
  12. Genialne :) biedny Piekuta, tak się martwił, że koniowi bąk do ucha wleciał, a to wszystko przez koniową potrzebę wysztafirowania się do miasta. ;)

    OdpowiedzUsuń