Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze próby nawiązania przez mnie kontaktu z dziewczynami nie budziły zdziwienia, ani uśmiechu politowania, moim ulubionym rytuałem była włóczęga po mieście. Nie spacer, nie przechadzka, a właśnie włóczęga - taka bez celu. W czasie tej wędrówki potrafiłem znaleźć się sam na sam ze swoimi myślami. Zwykle oddawałem się wtedy marzeniom i to najczęściej kompletnie nierealnym. Wyobraźnia pracowała mi wtedy na wysokich obrotach. Bardzo wysokich. To wtedy głównie rodziły się moje nigdy nie napisane powieści…
Wspomnienie tych czasów wróciło, gdy przypadkiem, w upalny piątek, razem z pewną bliską mi osobą, znalazłem się na poznańskim Starym Rynku. I zebrało nam się na wspominki, pełne uśmiechów, ale też nostalgii, gdy uzmysłowiłem sobie, ile moich ulubionych miejsc już nie istnieje. Na samym Starym rynku były aż trzy.
Weszliśmy od ulicy Szkolnej. Tuż przed samym rynkiem wspomnieliśmy to małe okienko, w którym można było kupić gorące, nadziewane rogaliki. Znów poczułem ich smak. I zatęskniłem za nim i za atmosferą tego miejsca.
Nie ma już mojej ulubionej knajpki – Miodosytni u Rajców. I nie ma już takich miodów, jak Kasztelański, Słowiański, czy Lednicki. To, co można kupić dziś w sklepach, ani trochę się nie umywa do tamtych. Są za słodkie, za ostre w smaku, nie mają tego łagodnego aromatu, ani tego rozkosznego posmaku. I co z tego, że mają kolorowe etykietki, z błyszczącego sreberka i zatkane są prawdziwym korkiem? Tamte miały etykietki o walorach estetycznych „Trybuny Ludu”, a korki były brane prosto z wtryskarki do polietylenu – ale i tak była to poezja smaku. Miodu znaczy, nie korka…
Spojrzeliśmy po sobie i jednocześnie, z żalem, zacytowaliśmy nieodżałowany kabaret Tey:
„Panie, chłelera, kumu to przeszkodzało!?”
Po drodze minęliśmy grupkę niemieckich turystów, oczekujących na trykające się koziołki. O jedenastej! No cóż, Niemcy widocznie mają dużo czasu…
A potem zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie dokładnie był bar „Pod rondlem”, słynący ze swych zawijańców z truskawkami. Pamięć już nie ta. W tym miejscu są teraz dwie knajpki i nie wiedzieliśmy, czy to na lewo, czy ta na prawo…
Oj, ten bar to legenda poznańskiego rynku!
Owe zawijańce to nic innego jak po prostu naleśniki. Były z serem, serem i truskawkami, samymi truskawkami… Wybór może nie był powalający, ale było to smaczne jedzenie i można było się tym najeść, gdy tylko człowiek przebrnął szczęśliwie przez największą przeszkodę.
Otóż, w barze tym najpierw podchodziło się do kasy, tam zamawiało się i płaciło, w zamian dostawało się lokalną walutę: papierek z odręcznym napisem, podobno opisującym zamówione danie, aczkolwiek odczytać mógł je tylko ktoś wtajemniczony. Potem zajmowało się miejsce przy barowym, długim stole, a gdy nasze danie było już gotowe, pani kelnerka nadwerężała sobie gardło, informując o tym wszystkich biesiadników. Wtedy należało podnieść rękę, a pani podeszła i dokonywała wymiany: pyszne danie za ową szczególną walutę, nie do podrobienia.
Problem w tym, że największa przeszkoda czekała na człowieka już na samym początku. Była nią pewna starsza pani w kasie.
O nie, uprzedzę Wasze domysły – nie była ani trochę nieuprzejma! W czasach, w których „pani za ladą” była naprawdę kimś i zwykle często dawała to do zrozumienia tym osobnikom po drugiej stronie lady (tzw. „ladaco”), tu mieliśmy do czynienia z dobrą, starą szkołą.
Problem właśnie w tym, że starą…
Ze wszelkimi konsekwencjami podeszłego wieku.
No, niestety, ta pani bardzo źle słyszała. Trzeba było powtarzać jej zamówienie głośno, wyraźnie i po kilka razy, a i tak nigdy nie było pewności, czy przypadkiem nie dostaniemy czegoś innego. Sprawdzić na kwitku – niemożliwe, każdy lekarz ładniej pisze. Pamiętam jak dziś, gdy kolega przez kilka minut usiłował jej wytłumaczyć, że życzy sobie zawijańce z truskawkami. Niby prosta rzecz, prawda? Podchodzisz do kasy, mówisz „z truskawkami”, dajesz banknot o wysokim nominale – bo tylko takie wtedy były – pani wydaje ci resztę (w banknotach) i ów tajemniczy kwitek. No, ile to może trwać? Piętnaście, może dwadzieścia sekund? Nic z tego – to właśnie była cena za możliwość wtrząchnięcia pysznych zawijańców! Trzeba było najpierw zdartym gardłem i podwyższonym ciśnieniem udowodnić, że człowiek na nie zasługuje!
Gdy kolega dopiął wręczcie swego i, wycierając spocone czoło, ciężko dysząc, udał się na czerwony, okrągły, barowy stołek, przyszła kolej na mnie. A ja postanowiłem pójść na skróty i powiedziałem wolno, głośno, wyraźnie, szeroko otwierając usta:
- DLA MNIE TO SAMO!
Starsza pani poprawiła okulary.
- Z serem?
No, niestety, tam panowały niewzruszone zasady, od których, jak widać, nie było wyjątków. Każdy musiał swoje odwrzeszczeć.
Minęło tyle lat… Starszej pani, z baru „Pod Rondlem” zapewne już nie ma na tym świecie. Czy wtedy przyszłoby mi kiedykolwiek do głowy, że kiedyś zatęsknię właśnie za nią?
Wspomnienie tych czasów wróciło, gdy przypadkiem, w upalny piątek, razem z pewną bliską mi osobą, znalazłem się na poznańskim Starym Rynku. I zebrało nam się na wspominki, pełne uśmiechów, ale też nostalgii, gdy uzmysłowiłem sobie, ile moich ulubionych miejsc już nie istnieje. Na samym Starym rynku były aż trzy.
Weszliśmy od ulicy Szkolnej. Tuż przed samym rynkiem wspomnieliśmy to małe okienko, w którym można było kupić gorące, nadziewane rogaliki. Znów poczułem ich smak. I zatęskniłem za nim i za atmosferą tego miejsca.
Nie ma już mojej ulubionej knajpki – Miodosytni u Rajców. I nie ma już takich miodów, jak Kasztelański, Słowiański, czy Lednicki. To, co można kupić dziś w sklepach, ani trochę się nie umywa do tamtych. Są za słodkie, za ostre w smaku, nie mają tego łagodnego aromatu, ani tego rozkosznego posmaku. I co z tego, że mają kolorowe etykietki, z błyszczącego sreberka i zatkane są prawdziwym korkiem? Tamte miały etykietki o walorach estetycznych „Trybuny Ludu”, a korki były brane prosto z wtryskarki do polietylenu – ale i tak była to poezja smaku. Miodu znaczy, nie korka…
Spojrzeliśmy po sobie i jednocześnie, z żalem, zacytowaliśmy nieodżałowany kabaret Tey:
„Panie, chłelera, kumu to przeszkodzało!?”
Po drodze minęliśmy grupkę niemieckich turystów, oczekujących na trykające się koziołki. O jedenastej! No cóż, Niemcy widocznie mają dużo czasu…
A potem zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie dokładnie był bar „Pod rondlem”, słynący ze swych zawijańców z truskawkami. Pamięć już nie ta. W tym miejscu są teraz dwie knajpki i nie wiedzieliśmy, czy to na lewo, czy ta na prawo…
Oj, ten bar to legenda poznańskiego rynku!
Owe zawijańce to nic innego jak po prostu naleśniki. Były z serem, serem i truskawkami, samymi truskawkami… Wybór może nie był powalający, ale było to smaczne jedzenie i można było się tym najeść, gdy tylko człowiek przebrnął szczęśliwie przez największą przeszkodę.
Otóż, w barze tym najpierw podchodziło się do kasy, tam zamawiało się i płaciło, w zamian dostawało się lokalną walutę: papierek z odręcznym napisem, podobno opisującym zamówione danie, aczkolwiek odczytać mógł je tylko ktoś wtajemniczony. Potem zajmowało się miejsce przy barowym, długim stole, a gdy nasze danie było już gotowe, pani kelnerka nadwerężała sobie gardło, informując o tym wszystkich biesiadników. Wtedy należało podnieść rękę, a pani podeszła i dokonywała wymiany: pyszne danie za ową szczególną walutę, nie do podrobienia.
Problem w tym, że największa przeszkoda czekała na człowieka już na samym początku. Była nią pewna starsza pani w kasie.
O nie, uprzedzę Wasze domysły – nie była ani trochę nieuprzejma! W czasach, w których „pani za ladą” była naprawdę kimś i zwykle często dawała to do zrozumienia tym osobnikom po drugiej stronie lady (tzw. „ladaco”), tu mieliśmy do czynienia z dobrą, starą szkołą.
Problem właśnie w tym, że starą…
Ze wszelkimi konsekwencjami podeszłego wieku.
No, niestety, ta pani bardzo źle słyszała. Trzeba było powtarzać jej zamówienie głośno, wyraźnie i po kilka razy, a i tak nigdy nie było pewności, czy przypadkiem nie dostaniemy czegoś innego. Sprawdzić na kwitku – niemożliwe, każdy lekarz ładniej pisze. Pamiętam jak dziś, gdy kolega przez kilka minut usiłował jej wytłumaczyć, że życzy sobie zawijańce z truskawkami. Niby prosta rzecz, prawda? Podchodzisz do kasy, mówisz „z truskawkami”, dajesz banknot o wysokim nominale – bo tylko takie wtedy były – pani wydaje ci resztę (w banknotach) i ów tajemniczy kwitek. No, ile to może trwać? Piętnaście, może dwadzieścia sekund? Nic z tego – to właśnie była cena za możliwość wtrząchnięcia pysznych zawijańców! Trzeba było najpierw zdartym gardłem i podwyższonym ciśnieniem udowodnić, że człowiek na nie zasługuje!
Gdy kolega dopiął wręczcie swego i, wycierając spocone czoło, ciężko dysząc, udał się na czerwony, okrągły, barowy stołek, przyszła kolej na mnie. A ja postanowiłem pójść na skróty i powiedziałem wolno, głośno, wyraźnie, szeroko otwierając usta:
- DLA MNIE TO SAMO!
Starsza pani poprawiła okulary.
- Z serem?
No, niestety, tam panowały niewzruszone zasady, od których, jak widać, nie było wyjątków. Każdy musiał swoje odwrzeszczeć.
Minęło tyle lat… Starszej pani, z baru „Pod Rondlem” zapewne już nie ma na tym świecie. Czy wtedy przyszłoby mi kiedykolwiek do głowy, że kiedyś zatęsknię właśnie za nią?
niezbadane są, jak widać, tęsknoty ludzkie... :))))))
OdpowiedzUsuńbary mleczne miały swoją niepowtarzalną atmosferę... w zeszłym roku zdarzyło mi się trafić do takiego w Krakowie, poczułam się jak za dawnych czasów kiedy usiadłam przy stole nakrytym ceratą w kratkę i usłyszałam: "ruskie raz!!!".... smak potraw też pozostał ten sam, po prostu dobry.... :))))
miłego dnia ...
Mnie coś takiego przytrafiło się w Gorzowie. Jest tam mały bar z naleśnikami. Gdy odwiedziłem go po kilkunastu latach nieobecności, okazało się, że jedynie, co się tam zmieniło, to żarówki - teraz są energooszczędne.
UsuńJest częścią przeszłości. Swoją drogą - nigdy nie wiadomo, który element życia będzie przywoływał miłe wspomnienia, nie sposób to chyba określić, jakoś zawsze wychodzi inaczej...
OdpowiedzUsuńJa chyba piłam w Zakopanem dobry miód. Nie mam co prawda żadnego porównania, ale był delikatny, nie za słodki, taki w sam raz jak dla mnie, aromatyczny. Rozgrzewał oczywiście. Nauczyłam się też, że grzany miód czy wino powinny być podawane w odpowiednim naczyniu, utrzymującym ciepło. Inaczej nie ma to kompletnie sensu.
Dziś jedynie lubelska midosytnia produkuje miody na poziomie - choć do poznańskich im daleko. No, może nie, jesli weźmiemy pod uwagę, że poznańskich juz się nie produkuje...
UsuńTo jest coś, czego odżałować nie potrafię :((((
No to ja mam prośbę wielką dotyczącą alkoholu: podawałeś kiedyś na poprzednim blogu przepis na nalewkę wiśniową. Wydrukowałam, ale za groma nie mogę znaleźć. Mam rzadką okazję ją zrobić, bo trafiłam dziś na wiśnie, zwykle są wtedy, kiedy mnie nie ma:-( Czy mógłbyś powtórzyć? W miarę szybko?...
UsuńKażdy z nas ma takie miejsca.
OdpowiedzUsuńZ tego powodu "boję się" jechać do Katowic na rekonesans miejsc ze studenckich czasów. A i moje miasto zmieniło się nie do poznania.
Ale powiem, że z takich wspomnieć są miejsca, które przez lata wcale prawie się nie zmieniły - jest nim dla mnie "Bar Kazimierz" w Krakowie. Tani mleczny bar, z klimatem lat dziewięćdziesiątych. Byłem tak niedawno i nie zmieniło się prawie nic.
Fajnie jest z takimi wspomnieniami...
Pozdrawiam gorąco
W moim mieście tylko jeden sklep przetrwał od czasów PRL - z zabawkami! Zmienił się oczywiście właściciel, asortyment otd, ale sklep jest w tym samym miejscu co zawsze, odkąd pamiętam. Tylko zabawki teraz jakieś takie tandetne...
UsuńZmieniam się tak samo , jak miejsce, w którym dane mi żyć. Inaczej było...były drewniaki i Pani, która na rozhuśtanej wadze po 1/2 sekundzie wiedziała jaka waga...myk myk...a smak został i we mnie pozostanie
OdpowiedzUsuńOj, pamiętam, jak chodziło się po mleko z kanką. Pani nalewała to mleko zwykłą chochlą, po rękach jej ściekało do kadzi, a ręce nie wiadomo gdzie przedtem tkała... Ale w sumie, pośladów nikomu nie rozwaliło ;) A jak pięknie się zsiadło!
UsuńA nie przyszło Wam do głowy, żeby pani zainscenizować ser albo truskawki? Nie pytaj mnie jak, ja byłem pierwszy :-)))
OdpowiedzUsuńSer może dałbym radę - żadna sztuka trochę pośmierdzieć ;)
UsuńGorzej z truskawkami...
Coraz mniej takich miejsc, dobrych i wiążących się ze wspaniałymi wspomnieniami. Co poradzić.
OdpowiedzUsuńI dalatego uważam, że śmierć jest czlowiekowi potrzebna.
UsuńTakie miejsca mają swój niezapomniany urok i pozwalają spojrzeć na wszystko z pewnego dystansu, szczególnie kiedy w reszcie świata wszystko już takie zglobalizowane, zunifikowane, a czasem wręcz zutylizowane.
OdpowiedzUsuńJa naleśniki najczęściej robiłam osobiście, zapraszając na nie kolegów i koleżanki ze szkoły. Też mi trochę brakuje takich wspólnych spotkań i czasu na takie właśnie wspólne smażenie naleśników...
U mnie w domu tez się robiło (i teraz też się robi - nb dziś będą na obiad). ale za czasów studenckich, z dala od domu, gdy wyskakiwało się na miasto - samym piwem człowiek nie przeżyje ;)
UsuńI gdzie są niegdysiejsze śniegi? A Niemiaszkami się nie ma co przejmować, pewnie zegarków jeszcze nie poprzestawiali...
OdpowiedzUsuńKłaniam nisko:)
Śniegów bałwany jeno żałują, ale zacnych miodów pożałować to nie grzech przecie.
UsuńA Germańcom pewnikiem się zdało, że skoro Polska na wschodzie to i czas tam wschodnioeuropejski. Jeno nie pojmę, jak można godzinę pomylić, na ratuszowy zegar się gapiąc...
Niemiec potrafi... A o dobre imię miodów z Kamiannej się upomnieć u Waszmości pozwolę, byś ich generaliter z resztą podłości nie równał i nie postponował...:)
UsuńKłaniam nisko:)
Za róznymi rzeczami się tęskni... czytam teraz Kinga "11.22.63", czyli jego wersję wydarzeń w Dallas. zaczełam własciwie. ale do czego zmierzam - facet z naszych czasów wraca do tego własnie okresu i wszystko mu tam lepiej pachnie, smakuje, kosztuje, wygląda itd. na początku zachwyca sie piwem, jakie jest wspaniałe i jak piwo obecnych czasów w porównaniu z tamtym to straszny sikacz....
OdpowiedzUsuń