- To było już pod koniec wojny.
Mścigniew łyknął miodu z drewnianego kubka i mlasnął ze smakiem. Chwycił w drugą dłoń pogrzebacz i poprawił polana w palenisku. Strzeliły kilkakrotnie iskrami i zahuczały płomieniem. Przyjemne ciepło rozeszło się po izbie.
Stary milczał przez chwilę, wpatrując się w ogień. Płomienie tańczyły po palenisku, odbijając się w jego szarych oczach i rozjaśniając jego błyszczące policzki. Westchnął.
- Byłem wtedy łucznikiem - zaczął. - Grododzierżca... Radosław mu było. Dzielny wojownik i mądry wódz. Nie stracił nic z czujności. Choć pokój zawitał w te strony, nie zezwolił broni składać. Mnie, niewiele starszemu wówczas od ciebie, nakazał objąć stanowisko na odkrytej wieży, razem z kilkoma innymi młokosami. Nie wiedzieliśmy, po co. Na mewy każe nam polować, czy jak? Okolica była spokojna, lud powoli już o wojnie zapominał, a walki toczyły się z dala od twierdzy. Nawet kupcy zaczęli gród na powrót odwiedzać.
I wtedy właśnie do grodu zawitała kupiecka trirema. Obca. Nikt z nas takiego statku nie widział. Nawy z Zachodu, ni długie barkasy z Północy w tych stronach nikogo nie dziwiły. Ale ta trirema była inna, widać, pochodziła z daleka. Pamiętam ją dobrze. Trzy rzędy wioseł, kadłub długi i smukły, jak u okrętu wojennego. Żadnego żagla na niej nie było. Pokład gładki, bez żadnego masztu... A na pokładzie stosy kobierców. Tak, to były dywany! Jeden na drugim leżały, jakby na straganie. Pełno ich było.
Radosław był ostrożny. Straż na statek wysłał, zanim do portu go wpuścił. Ale straż niczego nie znalazła. Ot, dywany jak dywany, piękne w dodatku. A pod pokładem wioślarze, wolni ludzie, bo czerstwo i zdrowo wyglądali, a i humory im dopisywały. Kapitan odzian był na wschodnią modę. Słabo mówił po naszemu, ale przecie kupcy zawsze dogadać się potrafią. Trirema weszła do portu.
Radosław nawet wtedy się nie uspokoił. Maga odwiedził, a widziałem to na własne oczy, bo mag zamieszkiwał w tej samej wieży, cośmy na jej dachu stacjonowali. Ale pono nawet mag niebezpieczeństwa nie dojrzał. A było ono tak blisko!
Skończyłem służbę i zdałem stanowisko innemu chłopakowi, sam poszedłem zjeść i odpocząć. Przed świtem miałem być tam z powrotem. Wieczorem, jak wielu innych, poszedłem do portu, rzucić okiem na statek. Wioślarze wyszli na powierzchnię i posilali się na pokładzie, gawędząc i pozdrawiając nas co chwila w niezrozumiałym języku. Dopiero jutro mieli rozłożyć kramy. Wydawało się, że nic się nie stanie.
Noc też minęła spokojnie. Gdy rankiem zaszedłem na wieżę i z góry spojrzałem na port, statek wciąż stał na miejscu, a wioślarze spali na pokładzie, poprzykrywani płaszczami. Ot, zwyczajny ranek...
Mścigniew umilkł, wpatrując się w płomienie. Przytknął kubek do ust, ale ten był już pusty, więc rozejrzał się za flaszą. Skarbek usłużnie chwycił wciąż jeszcze ciężką butlę i nalał mu miodu, odrobinę wlewając też do swego kubka. Miód był przedni, korzenny trójniak, toteż Skarbek maczał w nim jedynie język, czując przyjemne szczypanie.
Mścigniew odezwał się znów.
- To Wit pierwszy zauważył, że coś się dzieje. Jakieś cienie zaczęły nam się przesuwać po wieży. Spojrzeliśmy w górę i serca nam zamarły ze zgrozy.
- Smok? - wyrwał się Skarbek, ale stary potrząsnął głową.
- To były dziesiątki dywanów. Latających dywanów! Na każdym z nich siedział jeden z tych niby wioślarzy, dzierżąc w ręku czarodziejską laskę.
Skarbek aż otworzył usta.
- To musiało być piękne!...
Stary uśmiechnął się smutno.
- Byłoby, gdyby to byli przyjaciele. Ale nie byli. Na gród spadł najpierw deszcz kamieni. Głazy przebijały dachy, zabijały śpiących ludzi. W pobliską karczmę trafiły aż trzy, a każdy jak ludzka głowa. Cała ściana się przechyliła. Twierdza też oberwała, ale na szczęście w nas żaden głaz nie trafił. To był pierwszy w historii nalot dywanowy...
Mścigniew zagryzł wąsa. Skarbek nie przerywał milczenia, wiedząc, że opowieść wkrótce posunie się dalej. Tak też się stało.
- Wtedy - ciągnął Mścigniew - na dziedziniec wypadł Radosław. Skrzyknął wokół kilkunastu wojów i zerknął w naszą stronę. Mnie to wystarczyło. Przypomniałem sobie, po co tu jestem. Chwyciłem łuk i starannie wycelowałem w najbliższy dywan. To samo Wit, z mojej prawej strony. Chybiłem, ale Wit trafił. Czarodziej skulił się, a dywan, zamiast przelecieć nad nami, uderzył w szczyt wieży. Wstrząsnęło nami. Gdym się wychylił, dojrzałem czarodzieja martwego u stóp wieży. Dywan opadał bezwładnie.
Krzyknęliśmy tryumfalnie. Dodało nam to otuchy. Zaczęliśmy szyć z łuków, ilekroć który jeno zbliżył się do twierdzy. Zestrzeliłem jednego. Fiknął kozła i spadł na dach pobliskiego domu. Pono żył jeszcze, ale już się nie podniósł. Gdy zsunął się z dachu, gawiedź rzuciła się na niego z czym kto miał pod ręką. Zatłukli go...
Ale to wszystko było mało. Czarodziejów było znacznie więcej. Gdy wyrzucili kamienie, poczęli razić nas piorunami. Gdy celowałem do jednego, trafił mnie w ramię. Łuk sam wypadł mi z rąk, ale strzała jeszcze wysunęła się i trafiła go w brzuch. Przypadek to był, ale uratował nas, bo dywan z czarodziejem nagle zanurkował i rozbił się o mur. Nie mogłem już walczyć, obserwowałem tylko. Wszędzie dymy, pożoga i spanikowani ludzie. A w powietrzu wciąż krążyły ostrzeliwujące gród dywany. Wiele ich było. Wiedzieliśmy, że przegraliśmy tę bitwę i wkrótce albo zginiemy, albo trafimy w straszną niewolę.
Były jeszcze próby obrony. Mag ze swego okna trafił piorunem trzech, zanim sam zginął. Ale wróg zaczynał już tryumfować. I wtedy właśnie pojawiły się one.
- Wiedźmy? - domyślił się Skarbek.
Mścigniew skinął głową.
- Dwa dywizjony latających mioteł nadciągnęły od wschodu. Wyraźnie widzieliśmy je na tle wschodzącego słońca. Szły w szyku, po trzy sztuki. Zwą to kluczem... Spadły na nich jak grom!
Mścigniew łyknął miodu.
- To mag przed śmiercią zdążył wezwać pomoc. Jak zdołały zebrać się tak szybko, nie wiem. Wiedźmy mają swoje sposoby. Widziałem, jak rozdzielają się na klucze i atakują kluczami. Trzasnęły płomienie, strzeliły pioruny. Kilku czarodziejów spadło z dywanów i rozbiło się o bruk. Kilka innych dywanów zapaliło się i zwaliło w dół. Pożary objęły całe miasto. Ze wszystkich stron otaczały nas smugi dymu. A między smugami latały dywany. A między dywanami uwijały się szybkie i zwinne czarownice na miotłach.
Wróg nie odpuszczał. Gdy obcy otrząsnęli się z zaskoczenia, zaczęli ciskać w wiedźmy potężnymi gromami. Miotła, która akurat przeleciała nad nami, po prostu eksplodowała, a porozrywane ciało wiedźmy zawisło na blankach, tuż obok mnie. Nigdy nie zapomnę tego widoku! Strzępy zielonego płaszcza i zakrwawiony zezwłok, z kosmykiem włosów rudych jak zachodzące słońce. Po tym ją poznałem. Nerwina. Znałem ją. To była młoda adeptka, nie miała jeszcze dwudziestu lat. Często spotykałem ja w lesie, gdy zbierała zioła. Ludzi i zwierzęta leczyła. Dobra była...
Oczy starego zaszkliły się. Otarł je niecierpliwym ruchem, zły, że pozwolił sobie na chwile słabości w obecności wnuka.
- Dwadzieścia trzy... - szepnął. - Tyle wiedźm oddało życie w tej walce. Ponad dwie trzecie. W końcu pokonały wroga. Czarodzieje zostali rozbici, część próbowała uciekać. Część próbowała skryć się na triremie. Pamiętam, że ktoś później nazwał ją "Lotniskowiec"...* Ale dywany były zbyt powolne. Nie mogły umknąć szybkim wiedźmom, które mszcząc się za poległe towarzyszki, nie oszczędziły żadnego. A potem, już po bitwie, nie zważając na własne rany i zmęczenie, zajęły się rannymi mieszkańcami...
Mścigniew umilkł i wbił wzrok w dogasający płomień. Nie zareagował nawet wtedy, gdy Skarbek rozgarnął pogrzebaczem żar i dorzucił kilka kawałków drewna. Delikatnie rozdmuchał. Płomień ożył i z zadowoleniem liznął świeży kąsek brzozowej kory...
- Dwadzieścia trzy - powtórzył szeptem stary. - Ich imiona wyryto na kamiennej tablicy. Tablicę wmurowano w ścianę twierdzy. Od wschodu - tam, skąd przybyły. Mieszkańcy dbają o nią. Nie uświadczysz na niej odrobiny pyłu, nawet teraz, po tylu latach. Każde dziecko w grodzie potrafi wyliczyć te imiona z pamięci.
Odwrócił się do wnuka
- I ty też się ich nauczysz! Na pamięć!
Skarbek skinął głową. Chwycił dłoń dziadka i ścisnął mocno. Obaj zgodnie skierowali oczy ku płomieniom, trwając w nieruchomym uścisku.
Żaden z nich nie wiedział, że przyjdą jeszcze czasy, gdy wiedźmy spłoną na stosach...
Mścigniew łyknął miodu z drewnianego kubka i mlasnął ze smakiem. Chwycił w drugą dłoń pogrzebacz i poprawił polana w palenisku. Strzeliły kilkakrotnie iskrami i zahuczały płomieniem. Przyjemne ciepło rozeszło się po izbie.
Stary milczał przez chwilę, wpatrując się w ogień. Płomienie tańczyły po palenisku, odbijając się w jego szarych oczach i rozjaśniając jego błyszczące policzki. Westchnął.
- Byłem wtedy łucznikiem - zaczął. - Grododzierżca... Radosław mu było. Dzielny wojownik i mądry wódz. Nie stracił nic z czujności. Choć pokój zawitał w te strony, nie zezwolił broni składać. Mnie, niewiele starszemu wówczas od ciebie, nakazał objąć stanowisko na odkrytej wieży, razem z kilkoma innymi młokosami. Nie wiedzieliśmy, po co. Na mewy każe nam polować, czy jak? Okolica była spokojna, lud powoli już o wojnie zapominał, a walki toczyły się z dala od twierdzy. Nawet kupcy zaczęli gród na powrót odwiedzać.
I wtedy właśnie do grodu zawitała kupiecka trirema. Obca. Nikt z nas takiego statku nie widział. Nawy z Zachodu, ni długie barkasy z Północy w tych stronach nikogo nie dziwiły. Ale ta trirema była inna, widać, pochodziła z daleka. Pamiętam ją dobrze. Trzy rzędy wioseł, kadłub długi i smukły, jak u okrętu wojennego. Żadnego żagla na niej nie było. Pokład gładki, bez żadnego masztu... A na pokładzie stosy kobierców. Tak, to były dywany! Jeden na drugim leżały, jakby na straganie. Pełno ich było.
Radosław był ostrożny. Straż na statek wysłał, zanim do portu go wpuścił. Ale straż niczego nie znalazła. Ot, dywany jak dywany, piękne w dodatku. A pod pokładem wioślarze, wolni ludzie, bo czerstwo i zdrowo wyglądali, a i humory im dopisywały. Kapitan odzian był na wschodnią modę. Słabo mówił po naszemu, ale przecie kupcy zawsze dogadać się potrafią. Trirema weszła do portu.
Radosław nawet wtedy się nie uspokoił. Maga odwiedził, a widziałem to na własne oczy, bo mag zamieszkiwał w tej samej wieży, cośmy na jej dachu stacjonowali. Ale pono nawet mag niebezpieczeństwa nie dojrzał. A było ono tak blisko!
Skończyłem służbę i zdałem stanowisko innemu chłopakowi, sam poszedłem zjeść i odpocząć. Przed świtem miałem być tam z powrotem. Wieczorem, jak wielu innych, poszedłem do portu, rzucić okiem na statek. Wioślarze wyszli na powierzchnię i posilali się na pokładzie, gawędząc i pozdrawiając nas co chwila w niezrozumiałym języku. Dopiero jutro mieli rozłożyć kramy. Wydawało się, że nic się nie stanie.
Noc też minęła spokojnie. Gdy rankiem zaszedłem na wieżę i z góry spojrzałem na port, statek wciąż stał na miejscu, a wioślarze spali na pokładzie, poprzykrywani płaszczami. Ot, zwyczajny ranek...
Mścigniew umilkł, wpatrując się w płomienie. Przytknął kubek do ust, ale ten był już pusty, więc rozejrzał się za flaszą. Skarbek usłużnie chwycił wciąż jeszcze ciężką butlę i nalał mu miodu, odrobinę wlewając też do swego kubka. Miód był przedni, korzenny trójniak, toteż Skarbek maczał w nim jedynie język, czując przyjemne szczypanie.
Mścigniew odezwał się znów.
- To Wit pierwszy zauważył, że coś się dzieje. Jakieś cienie zaczęły nam się przesuwać po wieży. Spojrzeliśmy w górę i serca nam zamarły ze zgrozy.
- Smok? - wyrwał się Skarbek, ale stary potrząsnął głową.
- To były dziesiątki dywanów. Latających dywanów! Na każdym z nich siedział jeden z tych niby wioślarzy, dzierżąc w ręku czarodziejską laskę.
Skarbek aż otworzył usta.
- To musiało być piękne!...
Stary uśmiechnął się smutno.
- Byłoby, gdyby to byli przyjaciele. Ale nie byli. Na gród spadł najpierw deszcz kamieni. Głazy przebijały dachy, zabijały śpiących ludzi. W pobliską karczmę trafiły aż trzy, a każdy jak ludzka głowa. Cała ściana się przechyliła. Twierdza też oberwała, ale na szczęście w nas żaden głaz nie trafił. To był pierwszy w historii nalot dywanowy...
Mścigniew zagryzł wąsa. Skarbek nie przerywał milczenia, wiedząc, że opowieść wkrótce posunie się dalej. Tak też się stało.
- Wtedy - ciągnął Mścigniew - na dziedziniec wypadł Radosław. Skrzyknął wokół kilkunastu wojów i zerknął w naszą stronę. Mnie to wystarczyło. Przypomniałem sobie, po co tu jestem. Chwyciłem łuk i starannie wycelowałem w najbliższy dywan. To samo Wit, z mojej prawej strony. Chybiłem, ale Wit trafił. Czarodziej skulił się, a dywan, zamiast przelecieć nad nami, uderzył w szczyt wieży. Wstrząsnęło nami. Gdym się wychylił, dojrzałem czarodzieja martwego u stóp wieży. Dywan opadał bezwładnie.
Krzyknęliśmy tryumfalnie. Dodało nam to otuchy. Zaczęliśmy szyć z łuków, ilekroć który jeno zbliżył się do twierdzy. Zestrzeliłem jednego. Fiknął kozła i spadł na dach pobliskiego domu. Pono żył jeszcze, ale już się nie podniósł. Gdy zsunął się z dachu, gawiedź rzuciła się na niego z czym kto miał pod ręką. Zatłukli go...
Ale to wszystko było mało. Czarodziejów było znacznie więcej. Gdy wyrzucili kamienie, poczęli razić nas piorunami. Gdy celowałem do jednego, trafił mnie w ramię. Łuk sam wypadł mi z rąk, ale strzała jeszcze wysunęła się i trafiła go w brzuch. Przypadek to był, ale uratował nas, bo dywan z czarodziejem nagle zanurkował i rozbił się o mur. Nie mogłem już walczyć, obserwowałem tylko. Wszędzie dymy, pożoga i spanikowani ludzie. A w powietrzu wciąż krążyły ostrzeliwujące gród dywany. Wiele ich było. Wiedzieliśmy, że przegraliśmy tę bitwę i wkrótce albo zginiemy, albo trafimy w straszną niewolę.
Były jeszcze próby obrony. Mag ze swego okna trafił piorunem trzech, zanim sam zginął. Ale wróg zaczynał już tryumfować. I wtedy właśnie pojawiły się one.
- Wiedźmy? - domyślił się Skarbek.
Mścigniew skinął głową.
- Dwa dywizjony latających mioteł nadciągnęły od wschodu. Wyraźnie widzieliśmy je na tle wschodzącego słońca. Szły w szyku, po trzy sztuki. Zwą to kluczem... Spadły na nich jak grom!
Mścigniew łyknął miodu.
- To mag przed śmiercią zdążył wezwać pomoc. Jak zdołały zebrać się tak szybko, nie wiem. Wiedźmy mają swoje sposoby. Widziałem, jak rozdzielają się na klucze i atakują kluczami. Trzasnęły płomienie, strzeliły pioruny. Kilku czarodziejów spadło z dywanów i rozbiło się o bruk. Kilka innych dywanów zapaliło się i zwaliło w dół. Pożary objęły całe miasto. Ze wszystkich stron otaczały nas smugi dymu. A między smugami latały dywany. A między dywanami uwijały się szybkie i zwinne czarownice na miotłach.
Wróg nie odpuszczał. Gdy obcy otrząsnęli się z zaskoczenia, zaczęli ciskać w wiedźmy potężnymi gromami. Miotła, która akurat przeleciała nad nami, po prostu eksplodowała, a porozrywane ciało wiedźmy zawisło na blankach, tuż obok mnie. Nigdy nie zapomnę tego widoku! Strzępy zielonego płaszcza i zakrwawiony zezwłok, z kosmykiem włosów rudych jak zachodzące słońce. Po tym ją poznałem. Nerwina. Znałem ją. To była młoda adeptka, nie miała jeszcze dwudziestu lat. Często spotykałem ja w lesie, gdy zbierała zioła. Ludzi i zwierzęta leczyła. Dobra była...
Oczy starego zaszkliły się. Otarł je niecierpliwym ruchem, zły, że pozwolił sobie na chwile słabości w obecności wnuka.
- Dwadzieścia trzy... - szepnął. - Tyle wiedźm oddało życie w tej walce. Ponad dwie trzecie. W końcu pokonały wroga. Czarodzieje zostali rozbici, część próbowała uciekać. Część próbowała skryć się na triremie. Pamiętam, że ktoś później nazwał ją "Lotniskowiec"...* Ale dywany były zbyt powolne. Nie mogły umknąć szybkim wiedźmom, które mszcząc się za poległe towarzyszki, nie oszczędziły żadnego. A potem, już po bitwie, nie zważając na własne rany i zmęczenie, zajęły się rannymi mieszkańcami...
Mścigniew umilkł i wbił wzrok w dogasający płomień. Nie zareagował nawet wtedy, gdy Skarbek rozgarnął pogrzebaczem żar i dorzucił kilka kawałków drewna. Delikatnie rozdmuchał. Płomień ożył i z zadowoleniem liznął świeży kąsek brzozowej kory...
- Dwadzieścia trzy - powtórzył szeptem stary. - Ich imiona wyryto na kamiennej tablicy. Tablicę wmurowano w ścianę twierdzy. Od wschodu - tam, skąd przybyły. Mieszkańcy dbają o nią. Nie uświadczysz na niej odrobiny pyłu, nawet teraz, po tylu latach. Każde dziecko w grodzie potrafi wyliczyć te imiona z pamięci.
Odwrócił się do wnuka
- I ty też się ich nauczysz! Na pamięć!
Skarbek skinął głową. Chwycił dłoń dziadka i ścisnął mocno. Obaj zgodnie skierowali oczy ku płomieniom, trwając w nieruchomym uścisku.
Żaden z nich nie wiedział, że przyjdą jeszcze czasy, gdy wiedźmy spłoną na stosach...
KONIEC
* Początkowo nazwa miała brzmieć "USS Enterprise", ale uznałem, że to już byłaby przesada...
* Początkowo nazwa miała brzmieć "USS Enterprise", ale uznałem, że to już byłaby przesada...
Mnie sie podoba ta Twoja proba literacka.Acz nie jestem krytykiem..Zyczajnie mi sie podoba bo i podtekstow troszke i polszczyzna ladna.Tylko pogrzebacz mi zgrzytnal.Nie wiem jak w czasach wiedzmowych moglo sie to narzedzie nazywac ale jakos przy polanach,miotlach,lukach miodach pogrzebacz mi zgrzytnal...
OdpowiedzUsuńMnie z kolei nie bardzo podoba się "dywizjon mioteł", ale bardzo chciałem, aby to słowo się tu znalazło ;)
UsuńPogrzebacz jakoś mnie nie rusza. Zresztą, nie wiem nawet, jak to się kiedyś nazywało.
Wiedźmin z pewnością wie, że wiedźma wiedziała...
OdpowiedzUsuńWiedźmina tu nie było. Był akurat zajęty - gdzieś daleko ;)
UsuńTo już wiem skąd wzięła się nazwa 'naloty dywanowe' ;)
OdpowiedzUsuńKlimat jak u Sapkowskiego. Bardzo mi się podoba, bo Sapkowskiego bardzo lubię. Chyba zagłębię się w onetowską część Twego bloga, widzę, że jest co poczytać :)
Pozdrawiam
Też lubię Sapkowskiego - przeczytałem wszystkie jego powieści. Ale akurat do tego opowiadania natchnął mnie Terry Pratchett :)
UsuńAle w Wiedźminie też zginęły czarownice. A Pratchett jest boski. Uwielbiam ten rodzaj humoru :)
UsuńPozdrawiam
Zgadza się, Jurga opowiada tam o podobnej sytuacji, tylko mówi o czarodziejach. Szczerze mówiąc, podobała mi się postać tego kupca i jego prosta, nieskomplikowana uczciwość. Nie będę udawał, że się nie wzorowałem na Sapkowskim w kwestii wmurowania tablicy i nauki imion obrońców, ale tak naprawdę spowodowała to niedawna wizyta na Westerplatte ;)
Usuńwiedźmy, czarodzieje, woje, łucznicy... po prostu świetny klimat... przypomniał mi się Kajko i Kokosz, zaczytywałam się w tym komiksie (miałam chyba wszystkie części) w czasach swej zamierzchłej młodości :)... miłego dnia
OdpowiedzUsuń"Kajko i Kokosz" to wg mnie najlepszy komiks wszczechczasów. Zarzucano mu wprawdzie, że wzoruje się na "Asterix i Obelix", ale później okazało się, że to niemożliwe, bo "Kajko i Kokosz" powstali wcześniej...
UsuńTeż uwielbiam klimat tego komiksu. Naprawdę udany! Człowiek po pewnym czasie zaczyna traktować te postaci jak starych znajomych. Mirmił, Lubawa, Hegemon, Oferma - przecież ich doskonale znamy, prawda? Zupełnie tak samo niektórzy traktują dzisiejsze tasiemce w TV. Mimo wszystko, wolę Kajka i Kokosza, choć znam już większość ksiąg na pamięć.
Asterix i Obelix fajny ale nasze polskie woje fajniejsze :)... Mirmił i Lubawa, to ci dopiero super stadło małżeńskie... oj, chyba poszukam gdzieś tych komiksów celem przypomnienia, bo moje ezgemplarze, niestety przepadły przy ---nastu przeprowadzkach...
UsuńJak ja uwielbiam opowiadania/powieści pisane "po staropolsku"! Brakuje mi dziś takich powieści, a ileż można w kółko maglować Sienkiewicza czy "Starą Baśń", po raz enty się zakochiwać w Bohunie czy Kmicicu? kilka lat temu odkryłam Sapkowskiego, było to jak łyk świeżego powietrza po długim nurkowaniu :) ale potem aż do tej pory posucha. Więcej takich prób literackich proszę! :)
OdpowiedzUsuńAle za ten "dywizjon" to chłosta się należy! Jak tak można staropolski język plugawić! a kysz, a kysz :)
Nie da się ukryć - trochę zgrzyta. Ale bardzo, bardzo chciałem, żeby właśnie to słowo się tutaj znalazło. Gdy mowa o siłach powietrznych - jakichkolwiek - ono po prostu musi się znaleźć. I tak w kontekście brzmi lepiej niż eskadra ;)
UsuńA może przemianować go na "dywizijon"? brzmi tak bardziej po Zagłobowemu, on to lubił sobie krotochwilne słowotwórstwo uprawiać :)
UsuńWitaj Nitager, ha, ha, świetnie napisane, przeczytałam oczywiście obie części, tym razem zdejmujesz odium z wiedźm, za to ukazujesz złowieszczą rolę czarodziejskich dywanów, które raczej mają dobra opinię.
OdpowiedzUsuńForrest Gump się kłania i jego życiowe motto: "Głupi ten, co głupio robi!". Analogicznie można stwierdzić, że "Dobry ten, co dobrze robi" i podobnie można określić złego, nie wdając się w stereotypy. A w czasie wojny podział na "dobrych" i "złych" staje się przejrzysty i jasny, jak nigdy w czasie pokoju - i to jest chyba jedyna jasna strona wojny.
UsuńTak, Enterprise to byłaby przesada. ;) Ale historia jest świetna :)
OdpowiedzUsuń