Nie pamiętam, kto z nich był pierwszy. Chyba John Lennon. Dziś wydaje i się, że było to bardzo dawno temu, ale dopiero wtedy pierwszy raz uzmysłowiłem sobie, że każdy z nich kiedyś odejdzie i nie stworzy już niczego nowego.
Przez dłuższy czas wydawało mi się, że śmierć dała sobie
spokój. Ci, których kochałem, wciąż dla mnie śpiewali. Pewnie, w jakiś sposób wstrząsnęła mną śmierć Anny Jantar, ale choć lubiłem słuchać jej piosenek, nie była ona jedną z tych, których słuchałem z wypiekami na twarzy. Moi idole byli na razie bezpieczni.
Aż do chwili, w której
odszedł Freddie Mercury, osierocając nie tylko mnie i tysiące fanów, ale przede
wszystkim przyjaciół z zespołu, w którym wszyscy się szanowali i żyli w
najlepszej zgodzie. Tego właśnie było mi żal najbardziej – wraz z nim przestała
istnieć wzorowa rodzina.
Wkrótce dołączył do nich Kurt Cobain. Zawsze, gdy widzę
stare teledyski Nirvany, przypominają mi się słowa Duffa McKagana, który
wracając do domu, spotkał go na dworcu kolejowym, zaledwie kilka dni przed jego
samobójczą śmiercią. Wyrzucał sobie, że wtedy nie wziął go za łachy i nie
zabrał do siebie. Wypiliby, pogadali od serca. Może potoczyłoby się to inaczej.
A może nie…
Potem znów przez dłuższy czas kostucha omijała moich ulubieńców.
Przypomniała sobie o nich dopiero po piętnastu latach, kiedy to zabrała
Michaela Jacksona.
A potem odwiedzała ich coraz częściej i częściej.
Najpierw zabrała mi Gary’ego Moora. – jedynego, który
potrafił rzęzić na gitarze tak, że ciary przechodziły mi po plecach.
A potem kolejny cios. Śmierć okradła mnie z cudownego głosu Whitney Houston.
Nieraz puszczam sobie jej piosenki na YouTube i wpatruję się w jej oczy. I za
każdym razem jestem w niej coraz bardziej zakochany – choć jej już przecież nie
ma. A ja wciąż nie mogę się z tym pogodzić.
I w końcu nastał ten tragiczny rok.
Najpierw David Bowie. Pamiętam, że pożegnałem go skromnym
epitafium na łamach tego bloga.
Jeszcze łzy nie obeschły, a przyszło mi pisać następne. Do
Davida dołączył Glenn Frey.
George Michael nie należał do ścisłego grona moich
ulubieńców, ale przecież każdy z nas słyszał jego piosenki. Lubiłem zwłaszcza te stare, zaśpiewane razem z Andy'm Wrigleyem w duecie WHAM.
Kostucha nie odpuszcza
Dziś zmarła Marie Fredriksson. A ja nie wiem nawet, jak mogę ją pożegnać. Żadne słowa nie przychodzą mi na myśl. Może z wyjątkiem: This must have been love.
Lay your whispers, on my pillow...
OdpowiedzUsuńLeave the winter on the ground...
UsuńNie umiem Cię pocieszyć. Coraz częściej jestem zmuszona pożegnać się z kimś na zawsze - odchodzą ulubieni aktorzy, piosenkarze, odeszły dwie moje wieloletnie przyjaciółki, w sierpniu odszedł mój mąż.
OdpowiedzUsuńWszyscy od chwili pierwszego oddechu zmierzamy w jednym kierunku. Pozostaje tylko pytanie czy nasze energie się kiedykolwiek spotkają?
Musiałbym mieć serce z kamienia, żeby oczekiwać pocieszenia od Ciebie. Moja chandra to nic takiego, przejdzie. Na chwilę zrobiło mi się smutno - i tyle.
UsuńNitagerze
OdpowiedzUsuńUwielbiałam od zawsze " Roxette" ♥️
Piosenki pozostaną, a ludzie i znani także kiedyś odchodzą.
Ja też, od kiedy moja znajoma odkryła ich dla mnie.
UsuńTo nie byłam przypadkiem ja- ta znajoma? 😀
UsuńPłyty, które Ci po nich pozostaną, są najlepszym dowodem Twojego uwielbienia i pamięci. To niby niewiele, a jednak jakże dużo.
OdpowiedzUsuńI jeszcze wieża mi siadła. Cóż, stara już jest. Pozostaje You Tube.
UsuńTa liste moznaby znacznie rozwinac a kazdego jednego szkoda bo kazdy talent jest niepowtarzalny i dajacy nam przyjemnosc.
OdpowiedzUsuńPodobnie jak Ty ja wciaz kocham Nirwane i czesto slucham na iPod lub w radio. Mam rowniez ulubionych gitarzystow i perkusistow.
Moze nieladnie z mojej strony ale bab nie slucham, co nie znaczy ze nie doceniam.
I wciaz czekam na mozliwosc zobaczenia AC/DC........
Co Ci to mowi? Ze potrzebuje czegos "mocnego", nie cukierkowatego.
A ja czasem lubię posłuchać "bab". Nawet często. Zależnie od nastroju. Męski rock jest jak dobry, stary, ciemny rum. Kobiecy śpiew - jak dojrzałe wino.
UsuńOczywiscie - Nirvane
OdpowiedzUsuńNitager, wiem jest trudne. Czasem wręcz nieakceptowalne.
OdpowiedzUsuńAle... Znowu przypomniały mi się niegdysiejsze słowa mojego domowego lekarza: >>w określonym wieku, proszę pani, to boli tu i tam<<...
Niby nie na temat. Ale... Jesteśmy "w określonym wieku"... I coraz częściej odchodzą nasi bliscy i ci ukochani idole... Najgorsze jest to, że pustkę, która pozostaje po tych "odejściach", nie da się wypełnić. W naszym bardzo określonym wieku...
Zgadza się. Z Wiekiem coraz częściej czyta człowiek nekrologi
UsuńTeż to odczuwam, że "moi" odchodzą. :(
OdpowiedzUsuńO ludzie, jak to ubrać w słowa? Chyba rozumiem, co czujesz. Czytając twój wpis przypomniało mi się, jak zasmuciła mnie wieść o śmierci Amy Winehouse...
OdpowiedzUsuńPo tym, jak natrafiłam na fantastyczne wykonania dawnych utworów Evy Cassidy, dowiedziałam się, że zmarła w 1996 r. I to było dołujące.
Tak już jest... Śmierć przychodzi po każdego, ale przynajmniej zostają dzieła ulubionych artystów. One z kolei sprawiają, że człowiek nie odchodzi tak całkiem, bo wciąż pamięć o nim jest żywa.
Pozdrawiam :,-)