Sentencja


Wszystko płynie... Ale nie sądzę, żebym to wszystko chciał wyłowić!

Informacje dla Gości

INFORMACJE DLA GOŚCI

Ponieważ nikt nie jest w stanie sprawdzać na bieżąco całego bloga, wprowadziłem moderację komentarzy do starszych wpisów. Nie zdziwcie się więc, jeśli Wasz komentarz nie pojawi się tam od razu. Nowe wpisy można komentować normalnie, tak jak dotychczas - bez moderacji.


czwartek, 22 stycznia 2015

Legendarny Cymmeryjczyk

     O Conanie po raz pierwszy usłyszałem jakoś tak w końcu lat osiemdziesiątych. Mój kontakt z bohaterami mitów amerykańskiej popkultury ograniczał się dotąd do Supermana, o którym widziałem dotąd tylko jeden film i uważałem, że jest to o ten jeden za dużo. Stracone dwie godziny oraz nie pamiętam już jaka kwota na bilet do kina, za którą niewiele wprawdzie można było wtedy kupić, ale na jakąś książczynę z pewnością by starczyło. "Conan barbarzyńca", odtwarzany u kolegi w ciasnym pokoju, z pożyczonego video i na telewizorze z Pewexu, którego marki nie zapamiętałem (w każdym razie znacznie mniejszym od naszego Rubina, co było dla mnie pewnym pocieszeniem), w przeciwieństwie do Supermana, zainteresował mnie. Nie treść, wprawdzie, którą uznałem za mało wiarygodną – byłem bowiem przekonany, że człowiek nie potrafi zamienić się w węża i do dnia dzisiejszego zdania nie zmieniłem – ale zaintrygował mnie nastrój tego filmu. Nimb tajemnicy, niesamowitości, baśniowego świata, pomieszanego z sensacją i kryminałem. Dla mnie to była nowość. Niewiele miałem wówczas do czynienia z gatunkiem fantasy i nie byłem uodporniony na bezwartościową papkę, jaką oferował ten obraz. Oczywiście, czytałem komiksy o Thorgalu, jak każdy szanujący się chłopak, ale traktowałem je trochę jak Kajka i Kokosza w poważnej wersji dla dorosłych, czyli tych, którzy podstawówkę, dobranocki  i inną dziecinadę mieli już za sobą, a pod pachami już rosły im włosy. Kajka i Kokosza czytałem już wtedy wyłącznie w największej tajemnicy.
    
     Oglądając wciąż ambitne kino, głównie radzieckie, ale nie tylko, człowiek czuł się trochę jak Archimedes. Głowa pełna pomysłów i wzniosłych myśli, ale od czasu do czasu, między skonstruowaniem mechanizmu z Antykitery a sformułowaniem prawa wyporu, trzeba przecież spotkać się z przyjaciółmi i wychylić po pucharze wina, pogadać o nadobnych niewiastach, o mordobiciu, najnowszych modelach rydwanów i pośmiać się z kogoś, kto twierdził, że jego dziadek odznaczył się w bitwie pod Maratonem. Taką odskocznią stały się z rzadka wyświetlane w TV, coraz częściej na video, o ile ktoś mnie na taki pokaz zaprosił, filmy amerykańskie, w których wprawdzie nie pytano o sens życia, nie ukazywano rozterek bohaterów, zmuszonych do trudnych wyborów, ani mechanizmów społecznych, skazujących wybitne jednostki na ostracyzm, ale za to działo się coś więcej niż filozoficzne dialogi – mianowicie naparzanie do siebie ze wszelkich dostępnych modeli broni palnej i białej, katastrofy, pościgi, wypruwanie sobie nawzajem flaków i inne tego typu atrakcje. Wtedy właśnie pojąłem, że niestety bliżej mi do Kommodusa niż do Juliusza Cezara, bo ten ostatni nie lubił igrzysk i uważał je za rozrywkę godną najniższych warstw pospólstwa. I, co gorsza, zaakceptowałem ten gorzki fakt.
    
     Bywały na Zachodzie ojciec kolegi twierdził, że tam tego pełno. Książek i komiksów o Conanie w każdej księgarni stała cała półka, a bohaterów, w których kochała się zepsuta do cna i omamiona burżuazyjną ideologią zachodnioeuropejska młodzież, trudno było policzyć. Z ostatnim twierdzeniem akurat zgadzam się w stu procentach, bowiem do dziś gubię się w tych wszystkich (wstaw odpowiedni przedrostek)-menach, różniących się od siebie jedynie kolorem maski i wzorkiem na pelerynie.
    
     Gdy żelazna tama pękła i powódź zachodniej, kolorowej tandety zaczęła zalewać nasz piękny, choć nieco szarawy jeszcze kraj, Conan zainteresował mnie jeszcze bardziej. Miałem tyle szczęścia, że pierwszą książką, na jaką udało mi się trafić, był zbiór kilku oryginalnych opowiadań twórcy tej postaci – Roberta Howarda. Howard umiał pisać – musiałem mu to przyznać. Umiejętnie budował pełen grozy i tajemnicy nastrój, zawiązywał akcję, by potem zakończyć ją nagle, jednym, ostatecznym cięciem miecza. Trudno dziwić się, że jego opowieści o Conanie zdobyły tak wielką popularność.
    
     Ta popularność niestety przyczyniła się też do spłycenia całej historii. Spowodowała bowiem, że przedwcześnie zmarły pisarz znalazł wielu naśladowców, którym wydawało się, że potrafią jeszcze lepiej. Wskutek tego istnieje dziś ponad siedemdziesiąt tomów sagi o Conanie, nie licząc komiksów, filmów, czy seriali (Howard napisał jedynie siedemnaście opowiadań i jedną powieść). Kto nie zna postaci Conana, niech wyobrazi sobie, że poszło to dokładnie tak samo, jak z powszechnie znanymi „Trzema muszkieterami” Aleksandra Dumasa – zekranizowano ich wielokrotnie, ale im nowszy film, tym mniej ma wspólnego z oryginalną historią. W ostatnich już tylko imiona głównych bohaterów zostają nie zmienione, ich przygody i charaktery to już w stu procentach z dupy* wyciągnięta twórczość scenarzysty. O, pardon, jedna rzecz pozostaje nie zmieniona i to niestety ta, która w powieści drażniła mnie najbardziej: zły, mroczny Richelieu i dobra Anna Austriaczka, choć prawdziwa historia osądza ich dokładnie odwrotnie. No i z filmu na film hrabia Rochefort, któremu zarezerwowano postać czarnego bohatera, jest coraz gorszym łotrem i nigdy chyba nie dożywa końcowych napisów, ginąc najczęściej z ręki d’Artagnana, choć było przecież zupełnie inaczej**.
    
     Kiedy próbowałem skompletować sobie opowieść o Conanie – z mizernym skutkiem – w ręce siłą rzeczy wpadły mi opowiadania również innych autorów, wliczone do oficjalnej sagi. Niektóre były niezłe. Lin Carter i L. Sprague de Camp wykonali dobrą robotę, zwłaszcza, że opierali się na zapiskach Howarda, i często po prostu dokańczali rozpoczęte przez niego utwory. Starali się przy tym ograniczać porywy własnej fantazji i pozostali wierni konwencji Howarda. Ale inni… Ech, szkoda gadać.
    
     Moja przygoda z fantasy dopiero się rozpoczynała. W księgarniach pojawiły się kolorowe tomiki, autorstwa Ursuli le Guinn, Andre Norton, Clive’a Lewisa, czy w końcu z dawna wyczekiwanego Johna Tolkiena. Na kilka lat zapomniałem o Conanie, zagłębiając się w zawiłe historie Śródziemia, Narnii i Kryształowego Gryfa. Gdy po latach wpadła mi w ręce powieść „Conan. Godzina Smoka”, poczułem się jakbym po długiej podróży wrócił do domu. Po dopiero co odbytych wędrówkach po Shire, Rohanie i Mordorze, z przyjemnością wróciłem do Aquilonii, Nemedii i Stygii. Jednak, co zasiano za młodu, tego nie wypleni się na starość!
    
     Potem znów na wiele lat Conan poszedł w zapomnienie. Aż do dziś.
    
     W tym roku Gwiazdor był dla mnie bardzo szczodry – przyniósł mi w prezencie opasłe tomisko, formatu niemal A4, grube na chyba siedem centymetrów, w twardej – a jakże – oprawie. Ponieważ czytanie jest jednym z sensów mojego życia – obok narzekania, leniuchowania i trąbienia drinków na rumie – chciwie zdarłem kolorowy papier i gęba mi się uśmiechnęła. Nie był to wprawdzie oryginał dzieła Kopernika, co sugerowały wymiary tomiska, ale „Conan Barbarzyńca”, autorstwa Roberta Howarda. Cały, kompletny zbiór oryginalnych utworów, bez śladu sieczki, pisanej przez naśladowców. Piękny prezent, choć musiałem dla niego zaprojektować specjalną półkę, bo na żadną się mieści. Na razie skończyłem na projekcie, za wykonawstwo wezmę się w późniejszym terminie.
    
     I czytam sobie to opasłe tomisko wieczorami, przed snem.
    
     I zastanawiam się…
    
     Co ja, do licha ciężkiego, widziałem takiego interesującego w tych durnych historiach?
    
     Ale czytam nadal. I sprawia i to przyjemność.


___________________
*Przepraszam co wrażliwszych czytelników, ale miłośnikiem trylogii Dumasa zostalem w wieku 13 lat i nieodmiennie denerwują mnie zbyt daleko idące zmiany w fabule
**No dobrze, Rochefort zginął z ręki d'Artagnana, ale nie dość, że dwadzieścia lat później, to jeszcze stało się to przypadkowo i zupełnie niechcący, a ten ostatni szczerze tego faktu żałował

13 komentarzy:

  1. czytałam Conana, czytałam Thorgala (z wypiekami na twarzy, gdyż się zakochałam no i ogólnie...) oraz Kajka i Kokosza też, i się nie wstydzę .... :) ...
    oraz ja jeszcze zaczytywałam się w opowieściach Karola Maya o Winnetou, ale to inna bajka ... :)
    to, co czytaliśmy z zapałem i zainteresowaniem w młodości, zostaje w nas na zawsze...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naprawdę? Muszę sprawdzić. Jutro idę do biblioteki i wypożyczę sobie coś z "Pana Samochodzika". A właściwie, po co się rozdrabniać? Może sięgnąć od razu po serię Poczytaj mi mamo"?

      Usuń
    2. czy Ty się ze mnie, przypadkiem, nie nabijasz????.... na wszelki wypadek się fochnę...

      Usuń
  2. Jako nieco starszawa osoba wychowałam się na innej literaturze- przestudiowałam całość Karola Maya, najlepiej zapamiętując tom "Ojciec pięciuset". Wraz z podróżnikami wędrowałam po dżunglach i bezdrożach Amazonii, z korsarzami pływałam po oceanach, odwiedzałam Alpha Centauri , wraz z polskimi pilotami latałam myśliwcami. Ale jakoś nigdy na mojej czytelniczej drodze nie stanął Conan ani Władca Pierścieni. Mam kilka książek, do których co jakiś czas wracam - Należą do nich "Kubuś Puchatek" i "Chatka Kubusia Puchatka", "Podróże z moją ciotką" (G.Greena) i "Paragraf 22" Hellera.
    I zawsze coś mnie w nich na nowo zachwyci.
    Miłego, :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To dziwne. Nie zauważyć Conana jest naprawdę trudno. Wprawdzie nie podawano nigdzie jego wzrostu w centymentrach, bo ta jednostka w Erze Hyboryjskiej jeszcze nie istniała, ale z wielu opisów wnioskuję, że miał coś około dwóch metrów wzrostu, szerokie bary i generalnie posturą przypominał rozjuszonego byka. O wiele trudnniej go przeoczyć, niż, dajmy na to, Harry'ego Pottera, o którym wiem tylko, że istnieje i nosi okulary - i nic poza tym.

      Usuń
    2. No popatrz, a Harry'ego Pottera przeczytałam wszystkie tomy.

      Usuń
  3. Vulpian de Noulancourt22 stycznia 2015 19:51

    1. Kiedy po latach wziąłem do ręki książki o Winnetou i o Old Shatterhandzie okazało się, że to pozycje zupełnie nie do czytania. A na dodatek jako małe chłopię w ogóle nie zauważałem, że każdy westman w książkach K. Maya był z pochodzenia Niemcem!
    2. Dla równowagi staremu już chłopu spodobał się "Kubuś Puchatek" (nie cierpiałem go jako dziecko) no i wreszcie bez wymiotów potrafiłem (a nawet z pewną przyjemnością) strawić 'Pana Tadeusza'. Prawdę mówią, że gust zmienia się z wiekiem - chociaż nie wiem, czy na lepsze.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętam, jak przed mniej więcej dziesięciu laty wygrzebałem z biblioteczki "Hamleta" i "Kubusia Puchatka". Zacząłem czytać to jednocześnie - raz jedno, raz drugie. I cały czas zastanawiałem się, które dzieło zawiera głębsze treści. Do dziś tego nie rozstrzygnąłem.

      Usuń
  4. jestem czytaczką rodzinny dom zawierał krocie ksiąg o różnej treści a i mój osobisty dom zawiera papierowe cudawianki.
    moja przygoda z wymienionymi przez Ciebie książkami zaczęła się za sprawa syneczków .coby matka nie była w tyle czytałam je a potem dysputy prowadziliśmy .

    dwa lata temu , otwarłam na strychu drewniany kufer , a w nim między innymi znalazłam komiksowe wydanie ,,koziołka matołka " - caluchne , mocno posklejane i pozszywane prywatnie , oraz ,,Mikołajka " .Książki z mojego dzieciństwa nadal stoją na półkach

    macham wieczorowo - Gryzmo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moje książki z dzieciństwa też stoją na półkach i raczej tam już zostaną, bo młodzież raczej nie garnie się do ich czytania. Owszem, lubią czytać, ale obaj gustują w literaturze nieosiągalnej w moich czasach, więc kupują nowe książki, a do starych w ogóle nie zajrzą.

      Usuń
  5. Ja nie odrzucam mitu Conana.

    Współcześni mężczyźni nie dysponujący siłą, techniką walki, odwagą wielokrotnie musieli znosić chamstwo i agresję innych. Współczesne wyemancypowane kobiety to tylko z pozoru piękne, czarujące stworzenia - także ich chamstwo, intrygi i werbalna agresja staje się przyczyną cierpień.

    Dlatego jakże cenne są chwile identyfikacji z Conanem - kiedy jest się silnym, odważnym, wrażego przeciwnika pokona, a najlepiej ubije. Jego kobiety są piękne i spragnione miłości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasami zastanawiam się, co było lepsze. Kiedyś swoje geny przekazywał najsilniejszy, ten który najlepiej walczył i był w stanie nauczyć tej sztuki swych synów. Ten też zostawał głową plemienia. Dzisiejsze czasy nie promują tężyzny fizycznej ani waleczności - raczej intryganctwo, kłamstwa i podkładanie świń. Czasami wydaje mi się, że świat kiedyś był po prostu prostszy. Ale czy lepszy?

      Usuń
  6. Trochę nie bardzo wiem o czym Ty do mnie rozmawiasz ;p
    więc pójde na innego posta :D

    OdpowiedzUsuń