Sentencja


Wszystko płynie... Ale nie sądzę, żebym to wszystko chciał wyłowić!

Informacje dla Gości

INFORMACJE DLA GOŚCI

Ponieważ nikt nie jest w stanie sprawdzać na bieżąco całego bloga, wprowadziłem moderację komentarzy do starszych wpisów. Nie zdziwcie się więc, jeśli Wasz komentarz nie pojawi się tam od razu. Nowe wpisy można komentować normalnie, tak jak dotychczas - bez moderacji.


czwartek, 30 kwietnia 2020

Zrób to sam - Kawałek drutu

     Witam Państwa w kolejnym programie z cyklu „Zrób to sam”.

     Dziś zajmiemy się gorącym tematem masek, jakie od pewnego czasu mamy obowiązek nosić. Ale nie o tym, jak ją zrobić – to już po wielokroć pokazali inni.

     Osobiście bardzo wątpię w skuteczność tego typu  środków, ale obowiązek to obowiązek. Nie każdego stać na pięciotysięczny mandat, zwłaszcza gdy dostaje połowę pensji. Zresztą, nie znam się na medycynie, więc nie mam predyspozycji do negowania stanowiska dyplomowanych lekarzy. Generalnie, uważam, że zaleceniom lekarzy należy się poddawać bez szemrania - ale gdzieś tam ta nutka przekory mi gra, zwłaszcza jeśli lekarz jest jednocześnie politykiem, w dodatku z ugrupowania, w którym nie wolno mu mieć własnego zdania.

     Ale zawsze można taką maseczkę usprawnić.

     Nie, nie chodzi mi o skuteczność! Szczerze mówiąc, w ogóle nie wydaje mi się, żeby taka maseczka kogokolwiek ochroniła przed naszymi wyziewami. Jeśli damy radę przez nią oddychać, to i wirus znajdzie drogę. W końcu, niektóre wirusy są tak małe, że potrafią przejść nawet przez gumę. Ale jej nieszczelność stwarza inną uciążliwość, o której wie każdy, kto na co dzień nosi okulary.

     Sam nie noszę, ale mam oczy wrażliwe na światło. W pogodny dzień, jak w ostatnim tygodniu, nie dam rady wyjść na zewnątrz bez ciemnych okularów. Więc zakładam swoje polaroidy i już po drugim wydechu nic nie widzę, bo szkła zachodzą parą. Jadąc rowerem na ślepo, podejmuję spore ryzyko. Kto wie, czy nie większe niż poruszanie się bez maski. I dlatego właśnie postanowiłem swoją maskę wyposażyć w przystawkę typu SZOPEN.

     SZOPEN (System Zapobiegania Osadzaniu Pary Emitowanej Nosem) jest konstrukcją niezwykle prostą. Składa się z odpowiednio wygiętego drutu, najlepiej ze stali nierdzewnej, ale można też użyć miedzianego, aluminiowego, albo nawet zwykłego stalowego, tylko wtedy koniecznie w otulinie, bo inaczej będzie rdzewiał. Drutu wokół dostatek. Można rozebrać jakąś maszynę elektryczną i obciąć kawałek uzwojenia, można nielubianemu sąsiadowi wyciągnąć ze ściany kawałek aluminiowego kabla – a, niech ma, przynajmniej nie będzie tak hałasował tym disco-polo – można też kupić formowane właśnie drzewko bonsai i zdjąć z niego drut, którym owinięta jest gałązka. Drzewka nie wyrzucać! Można przesłać do mnie…

     Nie ulega jednak wątpliwości, że najlepszy jest drut ze stali nierdzewnej (niestety, trudno dostępny) albo aluminiowy. Można taką maseczkę wrzucić do pralki i nic się z nią nie stanie. Ten drugi możemy zdobyć, kupując kawałek kabla natynkowego. Nawet miedź może pokryć się nalotem – a wraz z nim nasza maseczka. Drut ze zwykłej stali jest w zasadzie jednorazowego użytku, ale na upartego, zwykłego spinacza biurowego też możemy użyć.

     Drut wyginamy w sposób pokazany na zdjęciu.


     I tak – to właśnie jest ważne, żeby zrobić to DOKŁADNIE tak jak na zdjęciu. I naprawdę, choć dziwnie to wygląda, radzę zastosować te pętelki na obu końcach. Jeśli drut jest miedziany, a przez to nieco giętki, to nawet proponuję zalutować te pętelki, aby się nie rozlazły. Inaczej poważnie ryzykujemy poharatanie nosa końcówką drutu – a to jest w pobliżu oczu, więc nie warto ryzykować. Drut bowiem ma przykrą właściwość – lubi się przekręcać, wyłazić, przebijać materiał – i zawsze robi to w nieodpowiednim momencie. Panie coś o tym wiedzą - fiszbiny w stanikach nie zawsze były plastikowe. A mój młodszy syn, kiedy był jeszcze bardzo mały, siedząc na kolanach Koleżanki Małżonki, zaczął nagle płakać - okazało się, że fiszbina wysunęła jej się ze stanika i skaleczyła go w plecy. Powierzchownie, ale takie mało dziecko ma skórę bardzo wrażliwą.

     Te pętelki też pozwalają na skuteczniejsze unieruchomienie go – mamy za co go przyszyć i zyskujemy pewność, że nam się nie wysunie. Drut po prostu przyszywamy na okrętkę – niekoniecznie na całej długości, jeśli komuś się nie chce. Mnie się nie chciało. Można go też zaszyć między dwiema warstwami płótna - jeśli komuś się chce.

     A potem zakładamy maskę i używając własnego nosa jak formy (dobrze podłożyć między maskę i nos zgiętą tekturkę, żeby sobie nie narobić siniaków - zwłaszcza przy stalowym drucie) dopasowujemy kształt drutu do naszej twarzy. 

     Zauważymy od razu, że maseczka lepiej przylega w górnej części. Ale prawdziwa radość czeka nas dopiero po nałożeniu okularów. Robimy kilka wdechów i wydechów – i nic się nie dzieje! Nadal widzimy ostro. A jeśli nie, poprawiamy drucik tak, aby lepiej przylegał do twarzy i próbujemy znowu – aż do skutku.

     Nie powiem „miłego używania” – bo co w tym może być miłego. Ale przynajmniej niech Wam wyjdzie na zdrowie.

     Oczywiście, jak zwykle, licencji udzielam za darmo - warunkiem jest jedynie Wasz uśmiech, po przeczytaniu tej notki.

     A teraz, jak postanowiłem po wizycie u Dreamu, spróbuję znaleźć dziesięć jasnych stron używania maseczki. Jeśli komuś przyjdą do głowy następne, proszę Was o dodanie ich w komentarzach.

     Uwaga, zaczynam!

1. Można wyjść na miasto nie ogolonym.
2. Panie mogą swoją ulubioną szminkę zaoszczędzić na lepsze czasy.
3. Pomaga rzucić palenie - bo każda dodatkowa czynność, w tym wypadku zdjęcie maseczki, powoduje, że człowiek zaczyna się zastanawiać. A gdy się zastanawia, może sobie przypomnieć, że przecież miał rzucić.
4. W moim przypadku - dopiero teraz w pełni zauważyłem, jak bardzo powabne mogą być brwi u Pań.
5. Można bardzo łatwo zdefiniować zapachy wiosny - wiosna pachnie świeżo wypranym płótnem i tym, co ostatnio zjedliśmy, lub naszą ulubioną pastą do zębów.
6. Chłopcy nie muszą wyciskać pryszczy.
7. A jak już bardzo chcą, to po spacerze w maseczce skóra jest tak upocona i rozgrzana, że te ostatnie o wiele łatwiej wychodzą.
8. Dobrze zaprojektowana maseczka nadaje naprawdę MHROCZNY wygląd - brakuje tylko pelerynki, ale kto nam zabroni ją włożyć?
9. Dopiero teraz widać, która z Pań naprawdę ma w sobie to "coś". Może powstanie kilka nowych, szczęśliwych związków? Albo któraś z nich wpadnie w oko jakiemuś łowcy talentów i będziemy mieli nową supermodelkę?
10. No i niektórzy z nas dopiero teraz mają jakieś szanse u Pań. Panowie, oczarujcie je własną osobowością! A potem, to już nawet to zakazane ryło nie będzie jej przeszkadzać.

niedziela, 26 kwietnia 2020

Zrób to sam - Symulator Pracy Zdalnej

     Witam na kolejnym programie z cyklu „Zrób to sam”.

     Dziś zbudujemy sobie coś bardzo przydatnego w dobie pandemii, a mianowicie Symulator Pracy Zdalnej.

     Wielu z Was zapewne pracuje teraz w domu, co jest ze wszech miar słuszne i zbawienne. Można sobie przyjść do biura w piżamie, nieogolonym (panie bez makijażu), a jak nas ochota weźmie, to i piwo sobie przy biurku postawić. Choćby po to, żeby zagrać na nosie nielubianemu kierownikowi, mającemu fioła na punkcie przepisów i dyscypliny pracy.

     Nie wiem, jakie macie systemy pracy. Ja mam, niestety, nieco upierdliwy. Problem polega na tym, że pracuję w wielkiej korporacji, która ostatnio mocno przystopowała z produkcją i wciąż jeszcze nie ruszyła nawet jedną czwartą pary. Wielu ludzi wciąż jest nieobecnych – albo na urlopie, albo na postoju. Wskutek tego, wszystko trwa kilka razy dłużej niż normalnie. I choć człowiek, po wielu dniach nudy, chciałby wreszcie popracować, to często nie ma takiej możliwości. Albo mu nie wyrobiono do czegoś dostępu, albo ktoś, kto miał coś zdecydować, nie dał jeszcze odpowiedzi i nie wiadomo, kiedy jej udzieli, albo zwyczajnie coś nie działa, bo sieć domowa, choć niby niezła, światłowodowa, nawet nie umywa się do firmowej, a my wszystkie dane wymieniamy z serwerami, a nie z twardymi dyskami swoich stacji.

     Rezultat jest taki, że człowiek często nie ma co robić. I czeka, czeka, czeka…

     Ale jest jeszcze inna strona tego medalu. Otóż, kierownictwo wymaga, aby na czas pracy być zalogowanym w pewnym komunikatorze, który automatycznie pokazuje, czy dana osoba jest dostępna, czy też uczestniczy w konferencji, spotkaniu, czy też odeszła od biurka i szlaja się gdzieś po zakładzie, albo w ogóle nie pracuje. Praca w domu, jak wiadomo, nie sprzyja szlajaniu się po hali produkcyjnej, więc  w zasadzie przez cały czas pracy, w komunikatorze przy moim nazwisku powinno widnieć zielone kółeczko – „dostępny”. Jeśli jednak przestanę uderzać w klawisze, czy poruszać myszką, po kilku minutach włączy mi się automatyczny wygaszacz. I nie da się tego zmienić, bowiem zarządzane jest to centralnie, przez administratora. Wtedy mój komunikator zmienia sygnał na „nieobecny”.

     Wiadomo, że kiedy nie ma co robić, głupotą  jest wpatrywanie się w ekran, na którym nic się nie dzieje i co chwilę trącanie myszki, żeby maszyna nie przeszła w stan uśpienia. Zwłaszcza, że prywatne krzesło niewygodne, krzyż boli, i w ogóle wygodniej byłoby uwalić się na kanapie. 
     
     Kierownictwo niższego szczebla doskonale to rozumie.

     - No pewnie, że to nie mam sensu. Tylko sprawdzaj co jakiś czas, czy masz już odpowiedź!

     Ale nie ma tak łatwo! Ponieważ kierownictwo WYŻSZEGO szczebla już takie liberalne nie jest i jeśli przy czyimś nazwisku zauważy status „nieobecny”, dostaje szału. Oczy robią mu się czerwone, z ust zaczyna toczyć pianę, a odgłosy zaczyna wydawać takie, że gołębie same uciekają, i to bez zastosowania mojego genialnego degołębiatora. Nieważne, że tak naprawdę nie wie, co robimy, nie wie po co to robimy, nie wie jak i nie wie, kim my właściwie jesteśmy. Mamy „pracować” i już! Nie masz co robić? To znaczy że jesteś niepotrzebny i pierwszy w kolejce do zwolnienia!

     I tym wszystkim, zgnębionym przez wiadomego managera, dedykuję tę właśnie konstrukcję.

     Składa się ona z UNESCO (Urządzenia Napędowego Elektrycznego Samoczynnie Ciągnąco-Owiewającego), zwanego dalej wentylatorem oraz z myszołapki. Myszołapka nie jest w tym przypadku sprężynową pułapką na sympatyczne, choć nieco cuchnące gryzonie. To kawałek drutu, o długości około 25 cm, odpowiednio wygiętego, choć może to być również dowolny pręcik, na przykład drewniany, tylko zaopatrzony w pętle na końcu. Moją myszołapkę przedstawia poniższe zdjęcie. Prawda, że łatwa do wykonania? Użyłem miedzianego drutu, którym zwykle drutuję drzewka bonsai. O ile mi ich gołębie znowu nie wyprawią na tamten świat…

MDM - Myszołapka Druciana Miedziana

     Ponieważ jeden obraz daje więcej informacji niż tysiąc słów, zasadę jego działania demonstruję na filmiku poniżej. Konstrukcja jest bardzo prosta, łatwa do wykonania i skutecznie ochroni nas przed wyrzutami ze strony wszystkowiedzącego, choć nic nie rozumiejącego kierownictwa, co przecież dla nikogo przyjemne nie jest.

     Jedynie zwracam uwagę, aby porządnie przymocować myszołapkę od strony napędu, żeby nam się nie wysunęła i nie zmasakrowała śmigieł.

     Wynalazek udostępniam na zasadzie darmowej licencji. Inni pracują jako wolontariusze, narażają życie – niechże i ja mam jakiś wkład w uszczęśliwianie ludzkości.



czwartek, 23 kwietnia 2020

Zrób to sam - Wiatrak Antygołębiowy

     Witam Państwa na kolejnym programie z cyklu „Zrób to Sam”.

     Dziś wykonamy urządzenie typu SMOG (Szeleszcząco-Mielący Odstraszacz Gołębi). Urządzenie to poruszane jest wiatrem i w zamyśle jego ruch ma odstraszać ptactwo, które z wielką ochotą obradowałoby nas darmowym nawozem, z dostawą prosto na balkon, albo wręcz na świeżo rozwieszone pranie*. A potem człowiek, sięgając do kieszeni, bywa bardzo zaskoczony…

     Konstrukcja ta, w przeciwieństwie do poprzedniej, nie jest nowością, bowiem już od lat używam jej do odstraszania kretów na działce. Choć trudno mi stwierdzić, czy kret w ogóle to urządzenie zauważył. Sprawia wrażenie, jakby w ogóle mu ono nie przeszkadzało.

     Na początek odrobina historii.

     Pomysł, żeby na balkonie umieścić straszak wyszedł ode mnie. Najpierw miał to być misternie wyrzeźbiony i pomalowany na naturalne kolory sokół wędrowny w skali 1:1. Miał zostać przykręcony do poręczy balkonu, ale nie jak te nieruchawe krukopodobne, plastikowe wydmuszki, przywiązane trytytką, z których gołębie mają nieopisaną bekę. Mój sokół miał sprawiać wrażenie żywego!

     Głowa miała być ruchoma. Sokół miał nie tylko ją przekręcać, ale też przechylać. I koniecznie musiał mieć ruchome powieki, aby mógł łypać okiem. To ostanie nie było trudne – oczy zrobiłbym mu takie, jak miały lalki mojej siostry: ruchome gałki, od spodu źrenice, od góry powieki. To na pewno odstraszyłoby producentów guana, przynajmniej na jakiś czas. Problemem było sterowanie. Sokół musiał bowiem w nieregularnych odstępach przekręcać głowę, potem przekrzywiać ją na bok i zamrugać swym wielkim oczyskiem, a potem wrócić do pozycji neutralnej. Kolejny ruch byłby w drugą stronę i najlepiej niesymetrycznie. Niestety, bez jakiegoś układu elektronicznego to nie mogło działać. A na elektronice to ja nie znam się w ogóle.

     Oczywiście, mógłbym zastosować jakiś wymyślny mechanizm zegarowy, ale nie mam ani z czego, ani czym tego zrobić, a zanim wypiłowałbym to wszystko z blachy iglakami, dopadłaby mnie śmierć ze starości. Gdybym miał jakiś mechanizm od starej zabawki na baterie, albo nakręcanej… Ech, człowiek był na tyle głupi, że w czasie przeprowadzki pozbył się wszystkich starannie latami kolekcjonowanych przydasiek…

     Dlatego zrezygnowałem z sokoła (miał na imię Grot – bo bardzo pasowało do takiego żywego pocisku) i zdecydowałem się na wiatraczek. Ale nie jakiś tam badziewiarski kręciołek! Mój wiatrak musiał mieć charakter.

     Wymyśliłem sobie kształt samolotu z wielkim śmigłem, które napędzałby wiatr. Ponieważ tu samolot jest nieruchomy i to wiatr napędza śmigło, uznałem, że jest to doskonała antyteza samolotu. Dlatego nazwałem go AS (Anty-Samolot). Miał mieć niewielkie, symboliczne skrzydła, ale za to długi ogon i spory statecznik pionowy, który ustawiałby go zawsze nosem do wiatru.

     Tak, nosem! Do szału doprowadzają mnie dziennikarze, którzy przód samolotu nazywają dziobem. Dziób to ma moja wymarzona fregata – samolot ma nos!
Rys.1 - Wiatrak samolotopodobny


     No, ale w czasie pandemii zdobądź człowieku prefabrykaty! Zwłaszcza, że jak w markecie chcesz dostać kawałek sklejki, to musisz kupić arkusz 3 na 2,5 metra – Koleżanka Małżonka zatrzasnęłaby mi drzwi przed, nomen-omen, nosem! Inna sprawa, że wcale by nie musiała, bo taka wielka sklejka przez moje drzwi i tak nie przejdzie.

     - A może taki kolorowy, odpustowy, jak to kiedyś na Pierwszego Maja sprzedawali na bazarach pod stadionem? – zaproponowała.

     - No, ale z czego to mam zrobić? – westchnąłem. – Jak zrobię z tektury, to na drugi dzień rosa go rozmiękczy i zamiast wiatraczka będzie tylko smętnie zwisająca szmata. A nie mam takiego arkusza plastiku i nawet nie wiem, gdzie takie coś można dostać.

     Ale obiecałem, więc słowa dotrzymałem. Postanowiłem zrobić wiatrak z butelki od wody mineralnej.

     Taki wiatraczek jest bardzo prosty w wykonaniu. Wystarczą nam pusta, plastikowa butelka, najlepiej po napoju gazowanym, bo sztywniejsza, oraz cienki pręt, o długości co najmniej pół metra i średnicy nie większej niż 10 mm . Owym prętem może być drewniany kijek, gruby drut, kawałek pręta zbrojeniowego, kawałek bambusowej wędki, czy kijek od parasola - nieistotne. Ważne, żeby był w miarę sztywny.Jednak kość udowa uciążliwego sąsiada absolutnie się nie nadaje, bo jest za gruba, natomiast pozostałe kości  - za krótkie, albo za krzywe.

     Jak się domyślacie, pręt będzie stanowił podporę wiatraczka. Należy go nieco zaostrzyć na górze. Jeśli to cienka rurka, dobrze jest włożyć w górną końcówkę jakiś stożkowaty przedmiot, na przykład kawałek zastruganego kijka, czy ogryzek ołówka. Pręcik przymocowujemy pionowo do balustrady balkonu (można po prostu przywiązać, lub przydrutować) w taki sposób, aby wystawał nieco więcej niż wysokość butelki.

     Teraz zabieramy się za WWW (Wykonanie Wiatraka Właściwego).

     Jak powiedziałem, w tym celu użyjemy butelki typu pet.

     Najpierw wykonujemy otwór w samym środku dna butelki. Otwór musi być okrągły i mieć średnicę minimalnie większą niż średnica naszego pręta . Wbrew pozorom, wcale nie jest to łatwa sprawa, bo butelka w tym właśnie punkcie jest nie tylko najgrubsza, ale jeszcze złośliwy producent umiejscowił tam technologiczny nadlew. Więc jest tam wypukła i nieregularna, a jeszcze często sterczy tam jakaś pozostałość po formie rozdmuchowej. Odradzam wydłubywanie otworu ostrym nożem – szkoda dnia. Najlepiej po prostu chwycić za wiertarkę, a z powodu właściwości tworzywa wiercenie i tak dostarczy nam wielu emocji. Wiertło musi być bardzo ostre – inaczej, zamiast wiercić, zacznie nam rozgrzewać tworzywo i owijać wokół siebie. I nie przesadzać z obrotami podczas wiercenia – z tego samego powodu.

Rys.2 - Wiatrak butelkowy

     Jeśli wiertarki nie mamy, pozostaje ostry nóż, albo rozgrzany pręt. Można zmiękczyć spód butelki, poprzez ogrzanie go nad zapalniczką, albo świeczką, ale trzeba to zrobić ostrożnie, ogrzewając tylko centralny punkt. Inaczej stopią nam się ścianki, a wredny spód pozostanie nienaruszony. Taki otwór już zapewne nie będzie okrągły, ale należy go w miarę możliwości wyrównać. Inaczej wiatraczek nie będzie się płynnie obracał, w dodatku zacznie hałasować. I to w stopniu irytującym nas – nie gołębie.
Następnie musimy wykonać łopatki. Wykonujemy po trzy pionowe nacięcia co sto dwadzieścia stopni, lub cztery co dziewięćdziesiąt stopni. W każdym razie, dwa to za mało. Na końcach każdego nacięcia wykonujemy po jednym poziomym, wszystkie w tę samą stronę. Następnie odginamy wycięty fragment tak, aby powstało podłużne skrzydełko.

     Nasz wiatrak już prawie gotowy. Jeszcze tylko nakrętka. Dobrze jest ją lekko odkształcić tak, aby stała się wypukła, najlepiej stożkowa. Dzięki temu, po nasadzeniu na pręt, wiatraczek będzie się obracał sprawniej, ciszej i przy mniejszym wietrze. Można to zrobić, ogrzewając ją lekko nad kuchenką gazową, albo świeczką, jednocześnie od tyłu wypychając kawałkiem drewna czy metalu (można użyć posiadany pręt).

     A teraz nakręcamy nakrętkę i nakładamy naszą butelką na pręt. Nasz wiatraczek już gotowy. Przyjemnie się kręci i w pogodny dzień dodatkowo wysyła wokół błyski światła. Przy silniejszym wietrze, który spycha wiatraczek z centralnego punktu nakrętki na jej obrzeże,dodatkowo lekko klekoce. I oczywistym jest, że każdy rozsądny gołąb zastanowi się trzy razy, zanim usiądzie w pobliżu takiego dziwadła.

     Zamieściłem nawet film, ale czy to będzie tutaj działać, nie wie nikt.



     Tylko że gołębie nie są rozsądnymi stworzeniami i nie potrafią się zastanawiać!

     Już na drugi dzień siedziały sobie tuż obok kręcącego się wiatraczka i z zadowoleniem gruchały, zapewne pochwalając mój pomysł, który bardzo im się spodobał. A przy okazji produkując to, co umieją najlepiej, prosto na moją skrzynkę z rozmarynem.

     Królestwo za dubeltówkę!

____________________________
*Tak, wiem, gacie rozwieszone na balkonie nie wyglądają najlepiej, ale w ciasnym mieszkanku naprawdę nie ma gdzie tego rozwiesić! A suszarnia w bloku jedna na 40 mieszkań. I jeszcze na dodatek zawsze znajdzie się jakaś czarna owca, która to pranie czymś złośliwie zapaskudzi, albo wręcz zrzuci na zakurzoną posadzkę. Ludzie potrafią być nieżyczliwi – i to chyba jedyna bezinteresowna rzecz, na jaką ich stać.

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Zrób to sam - Degołębiator

     Każda nowa konstrukcja wymaga rozwiązania jakiegoś problemu i to zwykle w niekonwencjonalny sposób. Zwykle jest to drobiazg, ale bywa że trzeba całkowicie zmienić sposób patrzenia na wyrób. Dlatego ośmielę się stwierdzić, że każda nowa konstrukcja, nawet jeśli nie jest wynalazkiem sama w sobie, z pewnością zawiera elementy wynalazku. A twierdzę tak, oczywiście, dla podbudowania własnego ego, bo miło byłoby stwierdzić, że „z zawodu jestem wynalazcą”.

     W czasie pandemii, gdy człowiek dwadzieścia cztery godziny na dobę siedzi w więzieniu własnych czterech ścianach, różne głupie myśli przychodzą mu do głowy. No po prostu już mi wali na dekiel! Z nudów stworzyłem kilka nowych konstrukcji i pozwolę sobie przedstawić Wam te najbardziej spektakularne.

     Konstrukcja pierwsza, to Dachowy Uniwersalny Degołębiator Aerodynamiczny. Po przeanalizowaniu skrótu, nazwę zmieniono na Wiatrak Przeciwgołębiowy I Ewentualnie Również Do Odpędzania Lelków.

     Jak powszechnie wiadomo, gołębie to stworzenia spod znaku ONZ (Obsrać! Nasrać! Zapaskudzić!). Z tego powodu nie darzę ich zbytnią sympatią, a od kiedy zniszczyły mi moje ukochane drzewka bonsai, pałam do nich uczuciem tyleż niechętnym, co bezsilnym. No, po prostu, mam ochotę wystrzelać je wszystkie w diabły! Gdybym miał czym…

     Nie dość, że paskudzą, to jeszcze od świtu pohukują mi tuż za oknem. Ich ciągłe u-huuu-u-huuu-u-huuu doprowadza mnie do szału. Nie znoszę, gdy ktoś mnie nazywa u-huuu! To jest dla mnie obraźliwe. W dodatku do irytujących synogarlic szybko dołączają jeszcze bardziej irytujące grzywacze, wielkości średniej kaczki, ale co najważniejsze, produkujące guano w ilości, która zawstydziłaby niejednego strusia. Grzywacz grucha trochę inaczej, tak jakby miał zatwardzenie i nie mógł… No, wiecie… Jego gruchanie jest pełne wysiłku i jeszcze bardziej negatywne w tonie. To oczywiście tylko pozory, bo z wypróżnianiem się na mój balkon żaden z nich nie ma najmniejszego problemu.

     Co niektórzy nie sprzątają nawet po własnych psach. Więc nie dziwcie się, że ja nie mam ochoty na sprzątanie po gołębiach, które nie dość, że nie są moje, to jeszcze wcale ich do siebie nie zapraszałem.

     I jak na złość, właśnie grzywacze upodobały sobie nasz balkon i krawędź dachu tuż nad nim. Choć wielokrotnie dawałem im do zrozumienia, że nie życzę sobie ich towarzystwa. Czasem nawet bardzo ekspresyjnymi środkami, jak miotła, celnie rzucona klamerka*, czy pozostawiona u nas przez małego bratanka  żony odpustowa  piłeczka na gumce. Wszystko na nic. Postanowiłem więc skonstruować urządzenie, które będzie je usuwało z gzymsu nad naszym balkonem, skąd jak na razie obsrywają go dokładnie, rzetelnie i systematycznie.

     Problem w tym, że w dobie permanentnego zamknięcia w czterech ścianach, nie tak łatwo o materiały, potrzebne do budowy takiego urządzenia. W zamyśle miało to przypominać obrotowy wieszak na pranie, poruszany siłą wiatru, umieszczony na trzymetrowym maszcie, na tyle wysoko, aby wystawał lekko ponad dach. Miał zamiatać swymi śmigami obszar, położony tuż nad moim balkonem, uniemożliwiając wszelkiej maści obesrusom usadowienie się na gzymsie nad balkonem i upuszczanie nań toksycznych produktów układu pokarmowego.
Rys.1 Widok i rozmieszczenie Degołębiatora, z definicją Strefy Zdegołębiowanej

     Schemat takiego wiatraka naszkicowałem sobie od niechcenia ołówkiem, bo początkowo mi się nie chciało tego modelować, ale w końcu, co ja innego mam do roboty? Zrobiłem i model…
Rys.2 Degołębiator właściwy - szkic wstępny koncepcji

     Do jego wykonania potrzebne są następujące materiały

     - co najmniej 3 metrowy maszt – metalowy lub jeszcze lepiej drewniany

     - 4 listwy o długości ok. półtora metra

     - 4 butelki typu pet

     - bardzo długi gwóźdź

     - gruba żyłka wędkarska na naciągi.

Rys.3 - Degołębiator - model 3D

     Głównym elementem napędowym są plastikowe butelki, z odciętym dnem. To właśnie różnica w stawianym przez nie oporze powietrza, w zależności od tego którą stroną ustawi się ją do wiatru, wytwarza moment obrotowy. Można je jeszcze ponacinać wzdłuż. Dzięki temu, gdy wiatr będzie wiał od strony odciętego denka, butelka będzie się jeszcze bardziej rozcapierzać, dając dodatkowy opór, natomiast poruszając się w przeciwnym kierunku, złoży się, zmniejszając opór. Naciągi usztywniają całą konstrukcję, jak rowerowe szprychy.


Rys. 4 - Zasada działania elementów napędowych degołębiatora


     Wynalazek był genialny w swojej prostocie, ale niemożliwy do wykonania, z braku materiałów. Jedyne co mogłem zrobić, to mały wiatraczek z butelki po wodzie mineralnej, mając nadzieję, że sam ruch i delikatny klekot odstraszą dostawców niezamawianego nawozu. Ale o tym już w następnym odcinku.


_______________
*tak u nas mówi się na to małe coś do wieszania prania – nawet nie wiem, jak to się naprawdę nazywa – no, ten taki spinacz-przypinacz, ze sprężynką w środku, która wiecznie wylatuje

niedziela, 19 kwietnia 2020

Zaproszenie

     Trochę trwało, bo już zapomniałem, jak konfiguruje się nowy blog. Jeszcze nie jest tak, jak miało być, ale z czasem to dopracuję.

     Zapraszam do czytywania historii, która wydarzyła się dwieście lat przed wydarzeniami, opisanymi na drugim blogu - Skyrim. Ta część nosi tytuł "Oblivion". Jej akcja dzieje się nimal w całości w Cyrodiil - kosmopolitycznym centrum cesarstwa Tamriel.

     Obiecywałem, że przerobię ten niesamowicie nudny wstęp. Przerobiłem, ale wcale nie stał się przez to mniej nudny. Zawiera jednak informacje istotne  z punktu widzenia akcji, jaka wydarzy się później, więc zachęcam, by mimo wszystko przez ten pierwszy rozdział przebrnąć.

     W przeciwieństwie do Skyrim, tę powieść pisałem bez podziału na rozdziały, stąd musiałem nieco sztucznie podzielić je na poszczególne posty. Kompozycja więc daleka jest od doskonałości i czasem zmuszony będę urwać w nieodpowiednim momencie, niemal w pół słowa.

     Za to wydaje mi się, że treść jest ciekawsza (nie dotyczy pierwszego rozdziału, nudnego jak flaki z olejem!). Tutaj bowiem nie trzymałem się sztywno dialogów, ani wydarzeń z gry, tylko wzbogaciłem nieco treść własną fantazją, dodając często rozmowy i motywy, które w grze nie występowały. A te, które już tam były, pozmieniałem, rozbudowałem, bądź skróciłem tak, by bardziej pasowały mi do charakterów postaci. Prostą fabułę nieco rozbudowałem, dodając elementy powieści, czasem szpiegowskich, czasem sensacyjnych, czasem nawet romansów.

     Aby znaleźć się w Cyrodiil, wystarczy kliknąć na obrazek po lewej stronie bloga - ten, który przedstawia ognistą Bramę Otchłani.

     Mam nadzieję, że Wam się spodoba, a przynajmniej tym z Was, którzy znają historię Skyrim.

     Zapraszam do lektury.

środa, 15 kwietnia 2020

Paradoks czasowy

     Kilkoro z Was czytuje mój drugi blog, opowiadający o przygodach Wulfhere'a w Skyrim. Obiecałem napisać dalszy ciąg. I niestety, mam pewne trudności z dotrzymaniem obietnicy.

     Do tej pory na przeszkodzie stał czas.

     Aby pisać, muszę grać. Bo jest to powieść (już trzytomowa) na podstawie gry komputerowej. Oczywiście, trochę zmodyfikowałem fabułę, ale generalnie trzymam się konwencji gry. Do tej pory nie miałem czasu grać, więc nie mogłem pisać.

     Na czym polega tytułowy paradoks?

     Otóż, teraz właśnie nie mam co zrobić z czasem. Mam go w nadmiarze. I co? I nic! Bo mój starszy syn TEŻ MA GO W NADMIARZE! A gra nie należy do mnie, tylko do niego. Jest zainstalowana na jego koncie w usłudze Steam. Oczywiście, udostępnił mi ją, jak zrobiłby to każdy kochający syn. Ale wtedy, gdy ja w nią gram, on nie może grać w żadną ze swoich gier. Czyli de facto, ja nie mogę grać. Nie mogę grać - nie mogę śledzić na bieżąco fabuły. Nie mogę jej śledzić - nie mogę pisać. Koło zamknięte.

     Jedyne wyjście z tego koła Samsary to boczna ścieżka.

     Zamiast pisać o Smoczym Dziesięciu, zapoczątkowałem nową powieść, o wydarzeniach które miały miejsce dwieście lat przed przygodami Wulfhere'a. Mam na myśli Kryzys Otchłani. Zapoczątkowałem więc nowy blog, na którym będę umieszczał stopniowo przygody Bohatera z Kvatch - głównej postaci z gry Oblivion, z tej samej serii Pradawne Zwoje, co Skyrim.

     Gdy tylko pojawi się pierwszy odcinek, zamieszczę link na tym blogu. Proszę tylko o odrobinę cierpliwości, bowiem uznałem, że początek jest super-ultra-mega-nudny i wymaga przeróbek.

     I uprzedzam tych, którzy grywali w Oblivion - tu już nie trzymam się ściśle fabuły, lecz popuszczam wodze fantazji. Powieść dzięki temu jest bogatsza w (mam nadzieję) ciekawsze dialogi, zamiast tych drętwych wypowiedzi. I szczerze mówiąc, bardziej mi się podoba.

     Tak więc, do zobaczenia niedługo, w samym sercu Cyrodiil - ojczyzny Wulfhere'a, jakby nie patrzeć...

sobota, 11 kwietnia 2020

Weź barana na barana

     W tym roku nareszcie miałem czas na przygotowanie barana. Miałem. Co nie znaczy, że go racjonalnie wykorzystałem. Zwłaszcza, że doszedł mi dodatkowy obowiązek. Otóż, w tym roku to nie ksiądz, tylko głowa rodziny błogosławi pokarmy. Głowa rodziny, czyli ja. Przynajmniej w teorii.

     Instrukcję święcenia posiłków znalazłem na pierwszej stronie popularnego portalu informacyjnego. I muszę przyznać, że zrobiłem to ze szczerą ciekawością. Byłem niezmiernie ciekaw owego procesu przeróbki zwykłej, pospolitej wody w niezwykłą i pełną niesamowitych właściwości wodę święconą. Co takiego sprawia, że diabeł tak bardzo się jej boi? 

     Spotkało mnie ogromne rozczarowanie. Opisano tam rytuały jako żywo przypominające zwyczajną mszę. Ot, modlitwa, czytanie fragmentów Pisma – cała różnica polegała na tym, że prowadzący ubrany był normalnie. Czyli po prostu, kler doszedł już do ściany i zwalił swoje obowiązki na nas. Prawie wszystkie, bo o tacy nie było mowy. 

     Jak mawiał klasyk: „O, nie Halynka, tak być nie bedzie!”.

     Skoro już musi się odbyć czarodziejski rytuał, to przynajmniej niech będzie to coś naprawdę inspirującego, a nie zwykłe klepanie zdrowasiek!

     Podrapałem się w głowę. No, ale w takim razie, co?

     W pierwszym zapale sięgnąłem do przedchrześcijańskich wierzeń naszych przodków. I tu natrafiłem na barierę nie do przejścia. Otóż, nikt nie wie, jak one wyglądały, bo zostały całkowicie wytępione i wymazane ze wszelkich kronik. Kościół w XI wieku uznał bowiem, że Polska zasługuje na specjalne traktowanie. Nie wystarczyło zburzenie dawnych świątyń, ani wykarczowanie świętych dębów. Wszelkie przejawy kultów przedchrześcijańskich zostały wypalone ogniem i rozgrzanym żelazem. Prawdopodobnie była to reakcja na bunt i próbę ich przywrócenia, jaka miała się odbyć po śmierci Mieszka II Lamberta – nie ma co do tego jasności. W każdym razie, o słowiańskich kultach na ziemiach polskich nie wiemy nic. Dawni bogowie, jak Perun, Swaróg, czy Świętowit, to w rzeczywistości bóstwa czczone przez naszych sąsiadów. Czy były otaczane kultem również u nas – nie wie nikt. Na mapie religii przedchrześcijańskich, Polska Piastów jest całkowicie białą plamą.

     - No, zaraz – zaiskrzyło mi w głowie. – Przecież w dobie układu z Schengen, wszelkie bóstwa z całej Europy mają prawo zagościć pod naszym dachem! Weźmy na tapetę bliższych, jak Thor, Odyn, albo dalszych, choćby nawet samego Zeusa! Manitou, niestety, musiałby przejść odprawę celną…

     Ale zaraz przypomniało mi się, że przecież granice zamknięto. Czy bogów także dotyczył zakaz, nie wiedziałem, ale skoro wszyscy, to chyba wszyscy. Poza tym, jakoś trudno było mi sobie wyobrazić Świętowita w czterech maseczkach na czterech twarzach. Jak on by wypił ten dany mu w ofierze miód? I jak tu zachować należną powagę? Nie, trzeba wymyślić coś innego.

     Więc może kult, nie związany z żadnym bogiem. Czy istnieje religia bez bogów?

     Oczywiście, że istnieje! I to starsza od chrześcijaństwa!

     Problem w tym, że praktyki buddyjskie są trudne dla kogoś, kto nie jest do nich przygotowanym. Na przykład, Medytacja DordżeSempa nie wchodziła w rachubę. Za długo trwa, poza tym reszta rodziny w życiu nie nauczy się stusylabowej mantry. Nie, to na nic. Szukamy dalej.

     Zaproponowałem rozpalenie kilku świeczek na środku pokoju (zamiast ogniska) i rytualny taniec przy rytmie bębnów i marakas.

     - Będziesz tańczył nago?

     No, fakt, to było znaczące utrudnienie. W moim wieku sexappeal mniej już dotyczy fizycznej strony ludzkiej istoty. Bardziej skłania się ku sferze duchowej. Poza tym, rytuał musi skupiać, wywoływać duchowe uniesienie, a nie zwyczajnie rozśmieszać. Komisja, w składzie moim, odrzuciła projekt. Myślałem dalej.

     Z ułożenia kamiennego kręgu na środku pokoju też nic nie wyszło. Władza zakazała poruszania się po mieście, a panowie w mundurach to na ogół ludzie małej wiary i trudno byłoby ich przekonać, że zbieranie kamieni to czynność niezbędna do życia. 

     - A może po prostu pokłonimy się wschodzącemu Słońcu?

     Nic prostszego, prawda? Ale nie w mieszkaniu, którego okna wychodzą na północ i południe. Ech, jak pech to pech!

     Latający Potwór Spaghetti? Niby durszlak mamy, więc strój liturgiczny byłby w zasadzie skompletowany. Nie ma piwa, ale może udałoby się wysłać jeszcze chłopaków do Żabki?

     Chłopcy przyjęli pomysł z entuzjazmem, Koleżanka Małżonka z obrażoną miną. Nie, no nie wprowadzajmy między siebie kwasów na święta!

     - Po prostu, olejemy to! – stwierdziłem na końcu. – Kto chce, może się przed śniadaniem pomodlić w myślach do dowolnie wybranego bóstwa. W ten sposób będzie wilk syty i baran cały.

     Osiągnięto zatem kompromis.

     - A tego barana to kiedy wreszcie zrobisz?

     Masz ci los! W religijnym uniesieniu na śmierć o nim zapomniałem. I znowu robiłem go na wariata, żeby zdążyć na czas! Czy ja nigdy nie będę mógł zrobić tego ze spokojem?

     Zademonstrowałem gotową rzeźbę cenzorowi Koleżance Małżonce.


     - A co on ma taki przestraszony?

     Wypiąłem dumnie pierś.

     - To jest alegoria – oznajmiłem. – On odczuwa respekt!

     - Przed kim?

     - No… - zająknąłem się.

     Chciałem powiedzieć, że przed bóstwem, ale skoro nie mogliśmy się zgodzić, o które chodzi, to jak tu teraz zgadnąć? Znowu mam je od początku rozkminiać? Nie miałem na to siły.

     - Przed tobą, kochanie – zapewniłem.

     Mistrz wazeliny… 

     *          *          *

     A Wam wszystkim życzę Wesołych Świąt. Tym razem bez dyngusa.

piątek, 10 kwietnia 2020

Azrael, Anioł Śmierci

     Zakrawa to na ironię losu. Mityczna postać anioła śmierci i dzień, który już zawsze będzie się kojarzył ze śmiercią. Czy on zdawał sobie z tego sprawę, gdy przyjmował imię Azraela?

     Kiedy zakładałem blog, czułem się, jakbym narodził się na nowo. Stworzyłem nową osobowość, nadałem jej imię, a nowo narodzony Nitager wyruszył na wirtualne szlaki i zaczął poznawać nowy świat, tak różny od tego, który dotąd znał. Zaczął też poznawać nowych ludzi – zupełnie inaczej niż dotąd. Wszystko wydawało mu się ułudne i nierzeczywiste. Ale jedna chwila go otrzeźwiła – chwila śmierci. Prawdziwej śmierci. Śmierci innego blogera, która uzmysłowiła mu, że za ty, ciągiem zer i jedynek, biegnących po światłowodzie, stoi żywy człowiek.

     I tak wrócił na ziemię. Przynajmniej tak mu się wtedy wydawało.

     Ze śmiercią w blogowisku spotkałem się już wielokrotnie. Odeszły osoby naprawdę bliskie, trochę dalsze, dalekie i znane tylko ze słyszenia, lub z mediów. W przypadku niektórych  nawet nie wiem, kiedy to się stało. A potem liczba nieczynnych linków tylko się powiększała.

     10. kwietnia również jest rocznicą śmierci. Tym razem Anioł Śmierci przyszedł po samego siebie.

     Pięć lat temu blogosfera straciła jednego z najlepszych publicystów. Pięć lat temu odszedł od nas Azrael. 

środa, 8 kwietnia 2020

Darujmy sobie święta

     Tytuł zapożyczyłem od Johna Grishama - mam nadzieję, że się nie pogniewa. Tylko on pisał o świętach grudniowych, a ja zawsze to samo chciałem powiedzieć o wielkanocnych. Nie lubię ich. To święta typowo religijne, a ja od religii trzymam się z daleka. Gdybym żył sam, w ogóle bym ich nie obchodził, tylko potraktował jak weekend, przedłużony o jeden dzień. Ale Koleżanka Małżonka ma inne poglądy i święta obchodzi. Zatem przedświąteczna gorączka nie omija również mnie.

     To sprzątanie, trzepanie dywanów, mycie okien, szorowanie całego domu. Nie, żeby mi to przeszkadzało, sam lubię porządek, ale to wszystko trzeba zrobić TERAZ, NATYCHMIAST, a czasu mało. Nawet gdyby udzielił mi się świąteczny nastrój, nie miałbym czasu go przeżywać.

     Z Gwiazdką jest inaczej – nastrój buduje się od kilku tygodni, człowiek ma czas żeby wszystko przygotować. Jest czas, żeby wybrać choinkę, ubrać ją, popakować prezenty, oprawić ryby. No i przygotowanie wieczerzy przebiega w innej atmosferze, choć i tu jest sprzątanie i dekorowanie. Ale na Wielkanoc wszystko trzeba zrobić w jednej chwili. Nie ma czasu pobawić się pisankami, bo zaraz trzeba iść ze święconką, a wcześniej się ich nie przygotuje – bo będą nieświeże. To samo z baranem – człowiek miałby ochotę spędzić trochę czasu z tą kostką masła i wyrzeźbić tego baranka, jak umie najlepiej. A tu znowu pośpiech.

     - Masz już tego barana?

     - Nie jeszcze…

     - No to pospiesz się, co się tak guzdrzesz? Później nie będzie czasu, bo musisz mi pomóc w kuchni/porządkach/przygotowaniach itp.

     I jeszcze post. Dobra, sam lubię od czasu do czasu zjeść coś bezmięsnego, ale dlaczego akurat wtedy, gdy mi świeża szynka pachnie, a pasztet łazi za mną krok w krok i prosi: „Skosztuj mnie, skosztuj mnie, nie pożałujesz!”?

     I jeszcze w niedzielę trzeba się zwlec rano z łóżka i udać się na śniadanie do teściowej, o zupełnie nieludzkiej godzinie. I znowu te góry żarcia. Je człowiek z nudów i źle się po tym czuje. A i tak teściowa oskarżycielskim okiem dojrzy, że czegoś jeszcze nie próbował. 

     - Nie smakuje ci?

     - Ach, nie, po prostu jestem już pełny…

     - Jaki pełny, przecież prawie nic nie zjadłeś!

     Tłumaczenie jej bilansu energetycznego (znaczy, jak się siedzi, to się mało spala) to rzucanie grochem o ścianę. A potem ten wyrzut w spojrzeniu, gdy wszyscy zaczną zbierać się do kościoła – a ja nie ruszam się z miejsca. Ech, gdyby Inkwizycja jeszcze istniała, wiedziałbym, kto mnie zadenuncjował! A że nie widzę sensu cierpienia dla tej akurat idei, już przy hiszpańskich butach przyznałbym się do prób otrucia papieża, sporządzania podkopu do Watykanu, w celu umieszczenia tam cuchnącej, popsutej ryby, do współżycia z diabłem, uprawiania czarów, rzucania uroków i wszelkich knowań, mających na celu osłabienie naszą matkę – Święty i Powszechny Kościół. Gdyby żądali, mógłbym im nawet te czary zademonstrować. I głowę daję, że byłaby to demonstracja uwieńczona całkowitym powodzeniem! Pokazałbym im lewitację, albo przywoływanie potworów z piekła, choć nie mam pojęcia, na czym to polega. Podobno kaczor Duffy zniósł nawet złote jajo, będąc w podobnej sytuacji, więc co, mnie się nie uda?

     I wiecie co? Oto moje marzenie się spełnia! Nie będzie świąt! Nie trzeba iść na świąteczne śniadanie, nie trzeba robić pisanek, nie trzeba zaiwaniać z pedalskim koszyczkiem, żeby facet o dziwnym guście w doborze ubrań pokropił je wodą niewiadomego pochodzenia, nie trzeba przy świątecznym stole udawać, że bardzo interesuje mnie, z kim akurat spotyka się jakaś tam Halinka, o której w życiu nie słyszałem. Niczego nie trzeba!

     Tylko Los mógłby najpierw spytać, czy ten sposób odwołania świąt mi odpowiada. 

     Ale nie spytał. Złośliwiec...