Sentencja


Wszystko płynie... Ale nie sądzę, żebym to wszystko chciał wyłowić!

Informacje dla Gości

INFORMACJE DLA GOŚCI

Ponieważ nikt nie jest w stanie sprawdzać na bieżąco całego bloga, wprowadziłem moderację komentarzy do starszych wpisów. Nie zdziwcie się więc, jeśli Wasz komentarz nie pojawi się tam od razu. Nowe wpisy można komentować normalnie, tak jak dotychczas - bez moderacji.


wtorek, 18 listopada 2025

O twórczej niemocy, pysznej nalewce i zgiętym przyrządzie do krychania pyrów

     Po raz kolejny dopadła mnie twórcza impotencja. Chciałbym pobawić się w składanie literek, a pomysłu brak. Już nawet nie Wielkiego Pomysłu, czy choćby nieco skromniejszego Pomysłu, ale nawet zwykłego, szarego, pospolitego pomysłu, przez małe „p”.

     Bo w listopadzie wpadam w coroczną, jesienną apatię. Moje życie zamiera, niby w skutym przez lód jeziorze. Nic się nie dzieje, nic mi się nie chce, chęć do życia ulatuje jak dwutlenek węgla z rurki fermentacyjnej. Więc o czym ja mam pisać? Znowu o nalewce? Dajcie spokój! Ile można pisać jedno i to samo?

     No, ale jeśli nie o nalewce, to o czym? Ech, mus to mus…

     I tak wpadam w tryb telewizji powtórkowej, albo kolejnego sequela w miarę udanego filmu, którego jednak już od „trójki” w górę nie da się oglądać.* Niestety, jedyna rzecz godna uwagi, która wydarzyła się w ostatnich dniach, to kupaż smorodinówki – czyli nalewki na owocach czarnej porzeczki. A że nalewka ta jest prosta jak konstrukcja gwoździa, to nawet trudno tę czynność nazwać kupażowaniem, bo ogranicza się to do zmieszania dwóch składników. Stałych bywalców, którzy czytali to już ze dwadzieścia razy, upraszam o cierpliwość, bo może jakiś zabłąkany wędrowiec jeszcze o tym nie czytał.

     No dobra, mieszamy dwa składniki, ale co to za komponenty i skąd one się wzięły?

     I tu musimy się cofnąć o jakieś cztery miesiące (lipiec – oj, wtedy to żyło się pełną piersią!), kiedy to dokonałem zakupu pewnej ilości owoców i przepłukawszy je starannie na sicie, rozpocząłem żmudną operację deszypułkizacji. Znaczy, obierania z tych zielonych gałązek, na których upodobały sobie wisieć nasze owoce. Jakby nie mogły inaczej!

     Tej czynności nie lubię najbardziej, bo łapska kleją się już po dziesięciu sekundach i potem trudno to zielone wyrzucić do pojemnika na odpadki. Przykleja się to-to złośliwie do paluchów i odpada w najmniej pożądanym momencie. I coraz częściej trzeba je wybierać ze słoja, w którym wylądować powinny wyłącznie oczyszczone owoce. Niestety, to konieczna czynność, bo szypułki nadają nalewce nieprzyjemny posmak surowizny.

     Czynność tę powtarzamy tak długo, aż słój zapełni się w trzech czwartych pojemności. Trzy czwarte to dokładnie tyle, ile godzin trwa połowa konkursu piłki kopanej**. Następna czynność to zalanie owoców siedemdziesięcioprocentowym roztworem polihumorku etylowego. Tak, siedemdziesięcioprocentowym! Nie ma rady, trzeba rozcieńczać. Inaczej wytrącą się pektyny i całą naszą nalewkę będzie można wylać tam, gdzie zwykle lądują zdechłe rybki akwariowe. Chociaż nie wiem, czy w dobie wszechobecnego umiłowania zwierzątek to się nie zmieniło, bo akwarium miałem bardzo dawno temu. Być może teraz robi się to inaczej, aby nie naruszyć godności zdechłej zmarłej odszejdniętej na wieczność rybki siostry mniejszej…

     Słój zalewamy pod korek, szczelnie zakręcamy i odstawiamy na trzy miesiące tam, gdzie nie będzie przeszkadzał, a sami zabieramy się za sprzątanie i pranie tego wszystkiego, co zostało uplamione rozdeptanymi i rozgniecionymi porzeczkami. W większości i tak nie da się tego sprać, więc nie angażujmy się zbytnio – tylko tak dla zachowania pozorów.

     Po trzech miesiącach odgrzebujemy słój spod warstwy kurzu, przemywamy i szukamy noża z zaokrąglonym czubkiem, żeby podważyć wieczko – rzadko kiedy daje się to otworzyć inaczej. Odcedzamy owoce, a zlany nalew umieszczamy w innym, szczelnym naczyniu (np. mniejszy słój). Owoce trafiają z powrotem do tzw. „słoja pierwotnego”. Tam trzeba je teraz przesypać cukrem. I tu właśnie tkwi tajemnica dobrej nalewki.

     Znam pewną osobę, która stosuje jakąś kosmiczną zasadę, że na kilogram owoców daje dwa kilo cukru! Nie wiem, jak potem nazywa taką nalewkę („cukrówka”?), ale zdecydowanie polecam zmianę proporcji, najlepiej dwudziestokrotną. Ja od lat stosuję taką: na kilogram owoców daję 100 g cukru. Na moje czterolitrowe słoje wychodzi po 0,3 kg. To sprawia, że nalewka jest naprawdę tradycyjną nalewką, a nie ciężkim i przeraźliwie słodkim likierem. Ma konsystencję wina, jest lekka i wytrawna, a przy tym aromatyczna. Słój powtórnie zakręcamy i odstawiamy na kilka tygodni, aż cukier nam się całkowicie rozpuści, a owoce puszczą sok.

     I w takim właśnie momencie dopadła mnie sobota. Sok grzecznie puszczony, zatem bierzemy się za odcedzanie owoców. Po zlaniu syropu dostałem ochrzan od Koleżanki Małżonki – nie, wcale nie za to, że wszystko wokół się kleiło i kuchnia przybrała barwę bordo, wpadające w fiolet, a gdzieniegdzie nawet w błękit, bo do tego zdążyła przywyknąć. Podniesione ciśnienie zostało spowodowane przez dramatyczne zgięcie przyrządu do krychania pyrów sporządzania puree ziemniaczanego. Użyłem go, żeby z owoców wycisnąć trochę więcej syropu, a że teraz wszędzie króluje chińska tandeta, to trochę mi się wygiął, gdy przyłożony wektor siły okazał się za duży. Nie moja wina – gdyby odlano go z żeliwa, na pewno by się nie zgiął! Ale skoro użyto cienkiej blachy, to potem takie są skutki. Obiecałem, że to odegnę – ale chyba skończy się na zakupie nowego narzędzia, bo nigdzie w okolicy nie ma tak wielkiego imadła, żebym mógł ten przyrząd wkręcić, celem odgięcia rączki.

     Sam kupaż to bardzo prosta czynność – po prostu zmieszałem nowo powstały syrop z surowym nalewem, zlanym przed miesiącem. Spróbowałem – ohydne***, jak każda świeża nalewka – przefiltrowałem przez płótno, w celu pozbycia się nadmiaru pektyn, zlałem w słój i odstawiłem do klarowania i dojrzewania.

     I westchnąwszy jak Syzyf, gdy kamień wymsknął mu się z rąk po raz trzeci****, zabrałem się za sprzątanie kuchni.

_________

*„Dwójka” zwykle rozczarowuje, ale daje się obejrzeć i zapomnieć.

**To moja prywatna zemsta na wielbicielach footballu, za „rajd formuły pierwszej”.

***Jak z ohydnego nalewu powstaje pyszny napój, opisałem w innej notce, ale jeśli ktoś nie pamięta, chętnie wyjaśnię. Lubię się wymądrzać dzielić się wiedzą z ludzkością.

****Dwa pierwsze razy przypuszczalnie poskutkowały potokami niecenzuralnych słów.


środa, 12 listopada 2025

O wyrzeczeniach

         A miały to być tylko badania okresowe…

     No cóż, nawet te pobieżne badania pokazały, że jeden z moich parametrów życiowych dalece odbiega od normy. Tak dalece, że lekarz poradził mi, abym czym prędzej wybrał się do stajenki lekarza rodzinnego. Co uczyniłem. Bo ja zawsze słucham lekarzy. No, chyba że mówią o polityce…

    Moim lekarzem rodzinnym jest osoba dobrze mi znana, jako że dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach licealnych, razem chodziliśmy do jednej klasy. I jeszcze razem obchodziliśmy urodziny! Gdy wyłuszczyłem jej swój problem, pokręciła głową, rzuciła jakąś uwagę w stylu „tak być nie może” i natychmiast zapisała moją skromną osobę na dodatkowe badania, wykonane zresztą od ręki. I badania te, niestety, potwierdziły bolesny fakt – mam pewien problem ze zdrowiem. Niestety, jedna z kontrolek na mojej tablicy rozdzielczej rozbłysła żółtym blaskiem i nijak nie chce zgasnąć.

     Dostałem od niej receptę na małe, beżowe, podłużne pigułki, które mam łykać każdego ranka (gorzkie!) i jeszcze przekaz na badania krwi, którym mam się poddać, aby sprawdzić coś-tam-coś-tam, czego nie dało się wymówić. Badania wykonałem – no bo przecież lekarzy trzeba słuchać, chyba że mówią o polityce – ale wynik wcale mnie nie pocieszył, bo okazało się, że do pierwotnego niewłaściwego parametru, doszły jeszcze trzy inne, w tym jeden bardzo blisko z nim powiązany. Trzy kolejne lampki zajarzyły się na żółto.

     I dotarło do mnie, że okres użytkowania obecnego ciała zaczął się definitywnie zbliżać do końca i bez generalnego remontu się nie obejdzie. A że o części do mojego rocznika trudno, trzeba będzie regenerować stare, co nigdy nie jest skuteczną metodą.

    Pociemniało mi w oczach i nawet na chwilę pojawiła mi się przed oczami pewna pani, chyba ogrodniczka, bo na ramieniu niosła narzędzie ogrodnicze, ale na mój gust była zdecydowanie za chuda. Podobają mi się szczupłe kobiety, ale bez przesady! Zwłaszcza, że jeszcze przy tym była zupełnie łysa.

     Tak więc, moje marzenia o dożyciu stu ośmiu lat nieco zbladły i powoli zaczęły się rozwiewać. W dodatku uwaga, że jeśli nie posłucham lekarzy (a przecież zawsze ich słucham, no chyba że… dobra, nie będę powtarzał!), niedługo mogę wylądować na wózku inwalidzkim, co w mojej sytuacji (mieszkanie na 4. piętrze bez windy) nieco komplikuje wszelką logistykę, pomijając fakt, że w ciasnym mieszkanku nie ma jak poruszać się na wózku. A już z pewnością utrudniłoby mi to wieczorną przebieżkę na wiadukt i z powrotem, co ponoć wyzwala produkcję jakiejśtaminy, która chroni przed depresją.

     Dlatego też wziąłem sobie jej słowa głęboko do serca bo lekarzy trzeba słuchać, chyba że gadają o polityce. A słowa te brzmiały: leki i dieta!

     - Brzuch musisz zrzucić, nie ma rady – usłyszałem.

     I zapłakałem ci ja łzami rzewnemi, albowiem od mniej więcej lat trzydziestu próbuję się tego drania pozbyć i żadna metoda nie okazała się skuteczna. Wiedziałem, że z tego jednego zadania nijak się nie wywiążę, ale obiecałem sobie przyjmować leki i na wszelki wypadek zainteresowałem się dietą prozdrowotną. Brzucha na pewno nie zrzucę, ale może chociaż parametry mi się poprawią.

     - No dobrze, a czego nie mogę jeść – zapytałem nieśmiało.

     I stało się to właśnie, czego się spodziewałem, a co przyjąć mogłem jedynie z szyderczym uśmiechem. Usłyszałem bowiem listę dokładnie tych rzeczy, których w ogóle nie jadam, lub czynię to na tyle rzadko, że raczej nie ma to wielkiego wpływu na stan moich wewnętrznych podzespołów. Muszę bowiem zrezygnować z:

     - fast foodów (których nie jadłem nigdy, bo ich nie lubię);

     - słodyczy (których nie jem już od dłuższego czasu);

     - tłustych, smażonych mięs (które zdarza mi się zjeść z częstotliwością raz na kilka lat);

     - chipsów (których nie znoszę, bo mnie one zwyczajnie śmierdzą);

    - soli (ona chyba za słabo zna Koleżankę Małżonkę, która mnie oduczyła używania soli w ogóle i to już wiele lat temu);

     - żółtych serów (aj, zołza, tu celnie trafiła, bo te bardzo lubię);

     - alkoholu (używanego przeze mnie raczej okazyjnie i zawsze w ograniczonych ilościach*).

     Nie jestem pewien, czy odstawienie sera mnie uzdrowi, ale nie mam wyjścia. Tylko z czym ja mam sobie zrobić kanapkę do pracy? Po pomidorach mam zgagę, a sama sałata jakoś mnie nie przekonuje. Pozostaje jeden sposób – ruch. Wieczorna przebieżka musi znaleźć się w rozpisce co najmniej co drugiego dnia. O ile dopisze pogoda, co w listopadzie może być trudne.

     W każdym razie, perspektywa dożycia stu ośmiu lat przestała nosić pozory realności. I tak moje kolejne marzenie legło w gruzach. Nie, nie chodzi o to, żeby zobaczyć, jak ludzie utrudniają sobie życie w przyszłości. Ja chciałem tylko, żeby prezydent odznaczył mnie jakimś medalem – bo podobno prezydenci tak robią, gdy usłyszą o tak wiekowych osobach, a ja wtedy mógłbym mu powiedzieć: „W dupę sobie wsadź to żelastwo!”. No i kolejna rzecz mi się nie udała. 

     A tak chciałem zobaczyć jego minę...

____________

*No dobra, bywało w weekend winko pod deskę serów - ale nigdy z tym nie przesadzaliśmy. Do łóżka szło się na dwu nogach.