Sentencja


Wszystko płynie... Ale nie sądzę, żebym to wszystko chciał wyłowić!

Informacje dla Gości

INFORMACJE DLA GOŚCI

Ponieważ nikt nie jest w stanie sprawdzać na bieżąco całego bloga, wprowadziłem moderację komentarzy do starszych wpisów. Nie zdziwcie się więc, jeśli Wasz komentarz nie pojawi się tam od razu. Nowe wpisy można komentować normalnie, tak jak dotychczas - bez moderacji.


piątek, 14 listopada 2014

Trzeba było zostać gliną...

     Zaczęło się jeszcze w sierpniu. W połowie sierpnia. W pierwszej połowie. Konkretnie, w pierwszym tygodniu sierpnia. Daty nie pamiętam. Przebywałem z rodzinką w jednym z nadbałtyckich kurortów. Jak zwykle, wieczorem, przechadzaliśmy się po stygnących po upalnym dniu ulicach, od czasu do czasu przystając przed jakąś wystawą. Sporej wielkości namiot, oferujący tanie książki, to obiekt, którego nie można przegapić. Rzuciliśmy się w tamtym kierunku.
    
     Byliśmy na wakacjach i umysły mieliśmy raczej rozleniwione. Szukaliśmy więc czegoś lekkiego, przyjemnego i ani trochę nie kojarzącego się z codziennością. Młodszy zaczął szperać w książkach o samochodach. Starszy wygrzebał kilka poradników na temat rysowania. Koleżanka Małżonka zwróciła uwagę na pozycje o kulinariach i lekkie, wesołe powieści obyczajowe. Ja rzuciłem się w stronę historii II wojny, samolotów i powieści sensacyjnych.
    
     Już prawie wychodziłem, gdy kątem oka zahaczyłem o kolorowy poradnik. Nalewki domowej roboty – tytuł brzmiał zachęcająco, cena kusząco się do mnie uśmiechała, kolorowe zdjęcie na okładce spowodowało ochotę na łyczek czegoś pysznego. Za dużo pokus na raz – nie mogłem się oprzeć. Książka zmieniła właściciela, a ja przekonałem się, że jest istotnie bardzo interesująca. Po powrocie do domu, została życzliwie przyjęta na półce, przez inne lokatorki regału. Już po chwili stała przytulona z jednej strony do księgi o procesie norymberskim, z drugiej do „Bożych wojowników” Sapkowskiego, bo akurat tam pasowała formatem. W nocy, gdy nie mogłem zasnąć, zdarzyło mi się cichutko zakraść do tego pokoju i gdy się człowiek uspokoił i wyciszył, dało się słyszeć szepty, jakie książki wymieniały między sobą. A miały sobie wiele do powiedzenia!
    
     Krótko po przyjeździe zacząłem długie studiowanie receptur, zawartych w moim nowym nabytku. Zaczynał się wysyp owoców, więc naprawdę była to lektura „na czasie”. Postanowiłem wypróbować kilka przepisów. Po kilku tygodniach do kuchni mogła wejść tylko jedna osoba, bo cała posadzka została zastawiona wielkimi słojami, w których dokonywała się maceracja.
    
     Z jednym przepisem musiałem poczekać do późnej jesieni. Nalewka z owoców dzikiej róży – tak, jest tam i taka receptura. Ale owoce dzikiej róży zrywa się dopiero po pierwszych przymrozkach, a ciepła jesień jak na razie nie pozwalała na dokonanie zbioru.
    
     Dzień Niepodległości przywitał nas najpierw mgłą gęstą jak grochówka na wędzące, a potem chłodnym i rześkim przedpołudniem. Gdy przebiło się słońce, postanowiliśmy dosiąść rowerów i pojechać za miasto, na polną dróżkę, którą po obu bokach porastały gęste krzewy, a wśród nich również dzika róża. Najpierw dostałem zadyszki – bo trzeba było jechać pod górkę. Moje miasto leży na najbardziej chyba w Polsce płaskim terenie, więc do górek jestem nieprzyzwyczajony. Jako dzieciak, na sankach musiałem zjeżdżać z nasypu przed wiaduktem. W moim mieście, gdy kret w parku usypie sobie jakiś większy kopczyk, natychmiast rzucają się ku niemu geodeci i skrupulatnie nanoszą go na mapę, oznaczając go jako naturalnie powstały punkt wysokościowy. Trzeba mieć naprawdę pecha, że jedyne w pobliżu wzniesienie terenu to akurat tam, gdzie rośnie dzika róża!
    
     Ale przecież mamy Dzień Niepodległości! W tym dniu wypada poświęcić się dla sprawy, jak nasi przodkowie. Pedałujemy więc dalej, aż w końcu dotarliśmy na miejsce. Widać było wyraźnie, że wielu naszych ziomków będzie w tym roku raczyło się nalewką z dzikiej róży, bowiem to, co znaleźliśmy, to były zaledwie nędzne resztki i to pod warunkiem,  że rosły w miejscach niedostępnych stworzeniom pozbawionym skrzydeł. Ale i tak dało się coś niecoś urwać. Po półgodzinie operowania w kolczastych krzakach, moje ręce wyglądały, jakby przepuszczono je przez maszynę do szycia, w dodatku rozregulowaną, bo nie było w tym żadnego widocznego ściegu. To jeszcze nie wszystko. Doszedłem bowiem do wniosku, że po drugiej stronie ściany krzaków jest więcej owoców. Znalazłem wąskie przejście i wydostałem się na zaorane pole. Przeszedłem kilka kroków, nasłuchując uważnie, bowiem usłyszałem dziwne odgłosy. Przystanąłem. Odgłosy ustały. Po chwili ruszyłem dalej – znowu dały się słyszeć. Coś jak „ufmc, ufmc, ufmc!”. Zerknąłem na własne nogi. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą czerniły się buty, znajdowały się dwie, wielkie bryły żółtej, klejącej się gliny.
    
     Wzruszyłem ramionami. Trudno, skoro już się utaplałem, to przynajmniej niech będzie to z pożytkiem. Idę dalej. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że bardzo szybko rosnę. Było to spełnienie moich najskrytszych marzeń, więc początkowo zrobiło mi się miło na duszy. Niepokoić zacząłem się dopiero wtedy, gdy nie dałem już rady podnieść nóg, z uwagi na ich spory ciężar. Zerknąłem w dół. Pode mną znajdowało się kilkanaście warstw gliny, przyczepionej do podeszw. Nie, wcale nie wyglądało to jak koturny! To wyglądało jak dwa, wielkie bochny chleba, ponieważ na podeszwach się nie skończyło. Glina łaskawie owinęła się wokół całych butów i właśnie zaczęła dobierać się do nogawek. Potrząsanie nogami nic nie dało – glina nie chciała się odczepić za nic w świecie. Złapała mój but, objęła go, krzyknęła „Mój on ci jest!” i za skarby świata nie chciała wypuścić go ze swych objęć. Westchnąłem głęboko, ale na glinie nie zrobiło to wrażenia. Stwierdziłem, w dodatku, że nie warto było zamieniać się w golema – po tej stronie wcale nie było wielu owoców. Zerwałem tych kilkanaście, znajdujących się w moim zasięgu i ostrożnie wróciłem na polną drogę, uważnie stawiając nogi na wciąż rosnących szczudłach.
    
     Koleżanka Małżonka spojrzała na mnie ze zdumieniem.
    
     - Co ty masz na nogach?
    
     Westchnąłem żałośnie.
    
     - Glina…
    
     Spojrzała na mnie uważnie.
    
     - To na pewno glina?
    
     Coś w jej głosie trąciło jakąś strunę w mym umyśle. Zrobiło mi się gorąco. Pochyliłem się i uważnie powęszyłem.
    
     - No… Chyba glina!
    
     Ułamałem krótki patyk, zanurzyłem koniec w brei, pokrywającej moje stopy, po czym ostrożnie podniosłem do nosa.
    
     - Glina! – odetchnąłem z ulgą.
    
     Po czym zabrałem się do wycierania jej o resztki trawy. Skutek był taki, że bynajmniej stopy nie zubożyły się o kawałki gliny, ale wzbogaciły o kilka wiechci trawy, Tak lepkiej gliny jeszcze w swoim życiu nie spotkałem. Zapewne nabiera takich właściwości w odpowiedniej temperaturze i przy odpowiedniej wilgotności, a dziwnym zrządzeniem losu, akurat trafiła w idealne warunki. Koleżanka Małżonka, widząc moje wysiłki i ich skutki, dostała ataku śmiechu. Ja byłem przerażony coraz bardziej. Żadna z metod nie pomagała, a jeszcze pogarszała sprawę. Nie dało się tego pozbyć ani metodą na Justynę Kowalczyk*, ani na Freda Astaire’a**, ani nawet na Charliego Chaplina***. Wreszcie udało mi się zmniejszyć nieco warstwę glino-trawy, wycierając część o rowerowe pedały, które natychmiast przejęły ode mnie ten ciężar i nie zgodziły się go nikomu oddać.
    
     - Jak wyschnie, to się z nich strząśnie – oświadczyłem. – Ostukam młotkiem i jakoś je oczyszczę.
    
     Dosiedliśmy rowerów. Do miejsca zamieszkania mieliśmy z górki, więc pedałów nie trzeba było za wiele używać. Mieszanina gliny i trawy dzielnie trzymała się moich stóp przez całą drogę. Nawet wędrując na czwarte piętro nie uroniłem ani okruszynki, za to z pewnością zebrałem wiele piachu i kurzu, bowiem wszystko, na co nadepnąłem, momentalnie się do mnie przyklejało.
    
     Buty i spodnie musiałem zdjąć w przedpokoju. Spodnie powędrowały do prania. Ale co z butami? Najpierw rozłożyłem sobie worek na śmieci, chwyciłem szpachelkę, jaka pozostała jeszcze po remoncie i zacząłem pracowicie skrobać. Coś tam zeszło. A potem po prostu wlazłem do kabiny prysznicowej i silnym strumieniem wody oddało mi się oczyścić buty na tyle, że wróciły prawie do swej normalnej wagi. Teraz się suszą pod kaloryferem. Już trzeci dzień się suszą i wciąż wilgotne. Mam nadzieję że coś z nich jeszcze będzie, bo buty, które mnie nie uwierają, to prawdziwa rzadkość.
    
     Z zeskrobanej gliny ulepiłem wazon, dwie donice, dzbanek i komplet głębokich talerzy, ale że glina była zapaskudzona trawą, wyrzuciłem to wszystko do śmieci.
    
     Za nalewkę wezmę się dziś wieczorem. Znaczy, za jej przygotowanie. Spróbuję jej dopiero późną wiosną.
    
    
_________________________________________
*   Szoranie po trawie
**  Stepowanie
*** Powyższe warianty połączone w jeden

17 komentarzy:

  1. nie umiesz zadbać o interesy, wiesz?... wystarczyło te Twoje wytwory rąk oddać do jakiejś galerii, bo patrząc na sztukę nowoczesną, miałyby wzięcie... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jaka sztuka nowoczesna? To wyglądało jak średniowieczne wyroby jakiegoś partacza! A koło galerii przechodizłem wczoraj i... Galerii nie ma! Okazało się, że ludzie wolą buty niż obrazy i rzeźbę.

      Usuń
  2. Dlaczego wyrzuciłeś? Mogłeś do galerii wstawic. A owoce dzikiej róży są świetnie na wino- z uwagi na poziom wit.C w tych owocach to niemal lekarstwo a nie wino. Włóż do butów gazety zwinięte w kłębek- wyciągną wilgoc i zapobiegną deformacji butów.
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tez słyszałem, że wino z dzikiej róży (jak w piosence!) jest pyszne, ale do tego trzeba jeszcze więcej owoców, a ja obrałem kilo i miałem serdecznie dosyć. Nie, to nie dla mnie. Chyba, że znajdę gdzieś owoce dzikiej róży wielkości pomidorów.

      Usuń
  3. Z gliny to raczej żadna nalewka nie wyjdzie. Inaczej jak będziesz robił dla ... gliny
    Pozdraqwiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mój znajomy robi nalewki na wszystkim. Jak sam twierdzi, nie robił jeszcze tylko na wołowinie. Muszę go spytać przy okazji, czy glinówkę też pędził.

      Usuń
  4. Kurcze, a ja mam na moim tarasie dzika różę, a moja siostra całą rabatkę pod blokiem. Obeszło by się bez "glinianych" butów, tylko przymrozka ani słychu, ani dychu....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Można temu zaradzić - zerwać i wcisnąc na 2 dni do zamrażalnika.

      Usuń
  5. I żeby nam zdjęcia nie zrobić, no wiesz...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nie mogłem ustać, więc na fotografa się nie nadawałem - a Koleżance Małżonce za bardzo trzęsły się ręce ze śmiechu.

      Usuń
  6. Podziel się przepisem na te nalewkę z dzikiej róży bo jak Maradag napisała - czekamy tylko na przymrozki....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepis prosty jak promień lasera:
      Kilo owoców, pół kilo cukru (ja zawsze daję mniej - około 0,4 kg, bo wolę bardziej wytrawne), 1/4 litra spirytusu, 1/2 litra wódki. Owoce obrać z szypułek (mówią, żeby usunąć gniazda nasienne, ale wtedy by mi nic z owoców nie zostało) i zasypać cukrem. Przykryć i zostawić na 2 tygodnie w ciepłym miejscu, żeby puściły sok, Wstrząsać często słojem, żeby cukier się rozpuścił. Po 2 tygodniach zalać alkoholem i zakręcić. I niech tak stoi 2 miesiące. Po 2 miesiącach przecedzić przefiltrować i odstawić do wyklarowania.

      Usuń
  7. A wie, że z suszonych też idzie upędzić? I te się w zielarskich sklepach bez frasunku kupuje...:)
    Kłaniam nisko:)
    P.S. Wg mojego przepisu za tydzień będzie się do picia nadawać:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zali, jak Imć Olbrychski, sugerujesz Wasze, że te dwie-trzy godziny to nalewka najmniej musi stać?

      Usuń
  8. To dopiero poświęcenie:-) Czekam w takim razie na równie plastyczny opis degustacji. No i powiem szczerze, że w sumie to Ty miałeś dużo szczęścia. Gdyby to było to, co Twoja żona myślała, że mogło być, nie pomogłoby spłukiwanie prysznicem. Ani pranie. Nawet jeśli zniknęłyby walory zapachowe, pozostałyby ślady.....no w jakim kolorze to wiadomo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tak czystym i rześkim powietrzu to chyba wyczułbym bez problemu, że to nie do końca glina - po prostu bym tam nie lazł. A na opis degustacji musisz poczekać. U mnie nalewki dojrzewają 1/2 roku, potem zostają rozlane do butelek i dopiero po roku leżakowania następuje oficjalne otwarcie!

      Usuń
  9. A kabinę prysznicową umył po sobie?! pewnie nie ;p

    OdpowiedzUsuń