Sentencja


Wszystko płynie... Ale nie sądzę, żebym to wszystko chciał wyłowić!

Informacje dla Gości

INFORMACJE DLA GOŚCI

Ponieważ nikt nie jest w stanie sprawdzać na bieżąco całego bloga, wprowadziłem moderację komentarzy do starszych wpisów. Nie zdziwcie się więc, jeśli Wasz komentarz nie pojawi się tam od razu. Nowe wpisy można komentować normalnie, tak jak dotychczas - bez moderacji.


środa, 12 czerwca 2013

Tewje mleczarz wciąż żyje!

     Uwaga – strasznie długie! Jeśli nie lubisz czytać, znajdź sobie coś innego! Na przykład listę zwycięskich spotkań naszej piłkarskiej reprezentacji…


     Znowu tonę. Tonięcie staje się powoli normalną formą mojego istnienia.

     Tym razem tonę w marzeniach.

     A wszystko przez Iw! Tak, tak, przez nią! To jej wina! Jej, a nie Tuska tym razem! „Bo to zła kobieta była” – jak mawiał klasyk…

     Iw rzuciła temat na pewną, starą jak świat, zabawę: co byś zrobił, gdybyś nagle, ni stąd, ni zowąd, otrzymał ogromną sumę pieniędzy. Ot, tak, po prostu, spadłyby z nieba.

     To zabawa, jaką wielu z nas uprawia bardzo często. Ja prawie codziennie, zwłaszcza rano, podczas bolesnego procesu przebudzenia, kiedy to największym moim marzeniem jest nie musieć wstawać do roboty, tylko przewrócić się na drugi bok i smacznie zachrapać. To wszystko sprawia, że jestem do takiego zdarzenia znakomicie przygotowany i plan mam sprecyzowany w najdrobniejszych szczegółach. Wcale się takiej sytuacji nie boję i z pewnością mnie ona nie zaskoczy, jak zima drogowców!

     Tylko ta fortuna coś spaść na mnie nie chce. Niektórzy ludzie twierdzą, że to kwestia wiary. Trzeba się nauczyć myśleć jak milioner, to fortuna sama przyjdzie. Trzeba tylko uznać, że mi się ona słusznie należy, rozdmuchać w sobie to przekonanie, zdać sobie sprawę z „faktu”, iż Róg Obfitości jest nieskończony i nieograniczony, no i nie zaszkodzi też poprosić jakieś bóstwo, a najlepiej kilka.

    Hmmm… No, dobra, co mi szkodzi spróbować? Nic nie tracę, a zyskać mogę wiele.

    Wmówiłem więc w siebie, że olbrzymia fortuna, znajdująca się gdzieś tam, prawdopodobnie w jakimś banku, czy innej skrzyni, zakopanej gdzieś na Karaibach, tak naprawdę jest moja i tylko moja, a w każdym razie słusznie mi się należy – tylko, jak zwykle, zabrali mi ją Żydzi, komuniści, masoni, cykliści i lireba… lebira… leriba… no te pedały, co to chcą, żeby każdy żył jak chce! Potem rozłożyłem ręce – nie wiem, dlaczego, ale wydaje mi się, że trzeba to robić właśnie tak – i poprosiłem „bóstwo”, żeby mi ją spuściło.

    - Tylko nie w bilonie! – uprzedziłem, bojąc się o całość własnej głowy. – I w sztabkach złota też nie! Najlepiej w banknotach, albo papierach wartościowych, ewentualnie niech no mi szanowne bóstwo przyśle papierek z trafnie skreślonymi sześcioma liczbami!

    Czekam, czekam, jeden dzień, drugi – a tu nic! Może bóstwo nie wie, że do niego mówię? Albo, jak to zwykle w tłumie, jedno ogląda się na drugie. Monoteizm jest jednak praktyczniejszy pod tym względem. Cały wic w tym, że nikt nie wie, czy jest prawdziwy… Poprosiłem jeszcze raz, tym razem wymieniając z imienia tych kilkadziesiąt bóstw, które znam.

    - I każde inne, które mnie słyszy! – dodałem na końcu.

    Wychodzi na to, że wszystkie one są głuche jak pień. Bóstwa, psiakość! Niby to wszechmogące, a głupiej wizyty u laryngologa nie potrafią sobie załatwić! Zresztą, kto wie, jakie one tam mają terminy – pewnie też boskie, proporcjonalne do długości ich życia…

    Poprzestałem więc na marzeniach. Zacząłem nawet odpisywać Iw, ale dajcie spokój, ludzie, toż to za długa lista na komentarz! Tu potrzebna jest pełnowymiarowa notka!

    A zatem…

    Pierwsze, co bym zrobił, to rzucił tę robotę w diabły. Nie, żebym jej nie lubił, choć przyznaję, że już mnie nudzi, ale wymaga ode mnie wczesnego wstawania, a tego wręcz nienawidzę. Może poszukałbym sobie jakiejś innej, ale szczerze mówiąc, nie miałbym nic przeciwko temu, aby zagrać ZUS-owi na nosie i przejść na emeryturę już teraz, gdy jeszcze jako-tako się trzymam. Jest tyle fajnych rzeczy do robienia, poza pracą!

    Jeszcze tego samego dnia spłaciłbym ten cholerny kredyt i z zakładki „ulubione” raz na zawsze wyrzucił stronę z kursami franka szwajcarskiego. W ogóle, zablokowałbym wszystkie strony, które zawierają to wyrażenie. Frank szwajcarski to ZUO!

    Co dalej? Mieszkanko mam ciasne, więc oczywiście, dom! Parterowy! Bez żadnego schodka! To wdrapywanie się na czwarte piętro wysysa ze mnie wszystkie siły. Jeszcze gorzej jest ze schodzeniem. To pewnie wtedy uszkodziłem sobie te kolana!

    No, dobra, jedno pięterko, ale nie więcej! Z windą. Na pięterku byłaby moja biblioteka i ogromne akwarium. Tam stałby wygodny fotel, z pufą pod nogi i podręcznym stoliczkiem i tam właśnie, w ciszy i spokoju, oddawałbym się lekturze. Na jednej z półek znajdowałby się podręczny barek, z drzwiczkami ustylizowanymi na cykl „Bolesław Chrobry” Gołubiewa. Otwierałoby się grzbiety tomów, a tam lodówka, szkło, shaker i wszystkie potrzebne składniki. To, naturalnie, oprócz barku głównego, mieszczącego się przy salonie na parterze, który opiszę później.

    Łazienka miałaby wymiary niedużego pokoju, a w niej byłby i prysznic, i duża wanna, i umywalka pokaźnej wielkości, nie to maleństwo, które mam teraz i w które trudno mi trafić, płucząc zęby! A na pięterku druga łazienka – tak na wszelki wypadek, gdyby Koleżanka Małżonka usnęła w wannie, co w Starym Domu często jej się zdarzało. I sedes, wyposażony w laptop, żeby było co poczytać – bo ile można czytać skład Domestosa, albo proszku do prania!?

    W salonie musi stać kominek. „Uwielbiam patrzeć w pełzające i strzelające płomienie! Gdy jest kominek, da się jakoś przeżyć długie, jesienne i zimowe wieczory. Przed kominkiem dwa fotele i stolik na koktajle… I mały stos polan, koniecznie świeżego drewna, broń bóstwo jakieś brykiety! Uwielbiam zapach drewna…
Podłoga też byłaby dębowa, ciemna, solidna, nie te badziewiarskie panele!

    Dom byłby połączony z garażem, a w nim jakiś zabytkowy samochód, w którym mógłbym sobie grzebać i przywracać mu lata młodości. Marzy mi się Citroen BL-11. Taki, co to, wiecie, Gestapo nim jeździło prawie we wszystkich polskich filmach! Obok niego równie stary motocykl. Jeszcze nie wiem, jaki – waham się między Sokołem, a BMW Sahara, ale w sumie, co mi szkodzi posiadać oba. Tam dalej stałyby pojazdy codziennego użytku, to znaczy mój czarny Porsche 911 – bo taki jest najbardziej „mhroczny” – dalej kremowy Fiacik 500 Koleżanki Małżonki, koniecznie z automatyczną skrzynią biegów, bo z inną nie da sobie rady, dwa wypasione skutery chłopców i rodzinny camper, jeszcze nie zdefiniowanej marki, którym kilka razy w roku wyruszalibyśmy na wakacje.

    W piwnicy byłoby to, co powinno być w piwnicy – czyli… Dobra, piwo też… Ale miałem na myśli wino. Również to własnej roboty. Cała ściana w kratkę, a z każdej kratki z uśmiechem wygląda jedna butelczyna.
W sąsiednim pomieszczeniu mieściłby się mój warsztat grzebalski – czyli miejsce do majsterkowania, wypełnione niezliczoną liczbą narzędzi, kilkoma maszynami i stosem półfabrykatów drewnianych i metalowych. Ściany obite dźwiękochłonnym materiałem, żeby sąsiedzi się nie wściekali, jak poczuję natchnienie w niedzielę, w jakieś inne święto, czy w środku nocy. Jak znam siebie, na warsztacie leżałaby zawsze jakaś gitara, najprawdopodobniej byłby to Les Paul, któremu właśnie przywracałbym świetność. Może odkupiłbym jakiś taki egzemplarz, który naćpana gwiazda rocka rozwaliła po koncercie o kolumny? To byłoby wyzwanie! Szkoda, że ani Brian May, ani Slash raczej nie słyną z takich ekscesów! Ale tylu ich jeszcze zostało…

    Jeszcze nie zdecydowałem, czy strzelnicę urządzę na strychu, czy w piwnicy. Chyba w piwnicy byłoby bezpieczniej – co sądzicie? Wprawdzie z wielokalibrowego karabinu i tak bym w niej nie strzelał, ale jednak dach jest dach – łatwiej go przebić. Pocisk pistoletu, czy karabinka sportowego, też w końcu swoją energię posiada. Najlepiej obok warsztatu, to nie będą mi się wałęsać elementy niepożądane.

    Obok domu stałby „budynek gospodarczy”. A w nim… No cóż, są różne gałęzie gospodarki! Na kozłach stałby kadłub samolotu, który właśnie odtwarzałbym z planów, kupionych za ciężkie pieniądze w firmie Hawker, albo Messerchmitt, ewentualnie ściągniętych za darmo z netu – też jakaś metoda. Bo za budynkiem gospodarczym, co łatwo zgadnąć, znajdowałoby się wielohektarowe pole, równe jak stół, które z polem nie miałoby wiele wspólnego, jako że służyłoby mi za lotnisko. Obok stałby sobie jakiś nieduży samolocik do szybkiego przemieszczania się na niewielkie odległości, z kluczykami zawsze tkwiącymi w stacyjce, żeby ich nie szukać po całej chałupie.

    Kiedy nie będę latał, mogę wynajmować to lotnisko facetom w białych portkach w kratkę, wałęsającym się po trawnikach, wlekąc za sobą golfowe kije i poszukując białej, niedużej piłeczki. Oczywiście, pod warunkiem, że po wszystkim zasypaliby te dołki! Mógłby tam też wypasać owce, ale nie lubię, gdy opony samolotu uklejone są… Nieważne czym, ale ja tego myć nie będę!

    Psa bym nie miał. Nie lubię psów. Ale miałbym sokoła! No przecież ktoś musi dbać o czyste niebo nad lotniskiem i wyganiać stamtąd te wszystkie ptaszyska! Przyda się też klucz myszołowów – ktoś musi tępić na lotnisku myszy, nornice i krety.

    Te krety nie dają mi spokoju. W ogródku nie potrafię dziada zwalczyć – a co dopiero na lotnisku! Zna ktoś jakiegoś tępiciela kretów? I jak ta profesja się w zasadzie nazywa? Dekret?

    W pobliżu domu znajdowałby się ogród, obsadzony smorodinówką, pigwówką i jałowcówką… To jest, chciałem powiedzieć, obsadzony krzewami czarnej porzeczki, pigwowca japońskiego i jałowca. Nie ma jak własny, nie pryskany owoc… W ogrodzie śliczna, otwarta altanka, też własnej roboty i własnego pomysłu, w której spędzałbym pogodne, letnie wieczory, sącząc coś smakowitego i wsłuchując się w pienia ptasząt. Na gawrony i sroki miałbym dubeltówkę…

    Myślałem też, czy w podzięce bóstwom, nie umieścić w ogrodzie wielkiego krzyża. Na nim rozpięta wisiałaby Madonna… Ale stwierdziłem, że w zasadzie, to ona nigdy mi się nie podobała – tylko jedną jej piosenkę lubiłem. Z lat młodości milej wspominam Sandrę i Kim Wild, tylko czy one się zgodzą zawisnąć na tym krzyżu? Madonna przynajmniej ma w tym doświadczenie. Inna sprawa, że nie wiem nawet, jak one wyglądają dziś – zapamiętałem je z lat osiemdziesiątych, a to już trochę czasu minęło. W końcu, dałem sobie spokój z krzyżem. Fortuny, jak na razie, nie ma, to i nie ma za co dziękować!

    Oczywiście, nieodłącznym elementem mojego nowego życia byłoby pokaźne konto w banku, z którego opłacałbym zakupy olbrzymich ilości waty i usługi profesjonalnych dywersantów. Dywersanci owi każdej nocy napychaliby waty do dzwonów w pobliskich kościołach. Z wyczuciem, żeby ich nie zniszczyć, ale żeby kościelny miał rano trochę roboty z jej wygrzebywaniem – tyle, abym zdążył się wyspać. Inny oddział wykręcałby wentylki z kół niektórych motocykli, dopuszczonych chyba do ruchu za łapówkę, bo takiego hałasu w stacji kontroli pojazdów nie wytrzymałby nawet głuchy operator miernika poziomu hałasu, a sam miernik przepaliłby się po pierwszym użyciu. Jeszcze inni karmiliby okoliczne psy mordoklejkami – a co, stać mnie na dobry uczynek! Wiadomo, że pies, kiedy je, nie szczeka. Pozostali przechadzaliby się po pobliskich ulicach, wyglądając na tyle groźnie, aby gównażeria, wracająca z dyskotek, zachowywała przy nich spokój i nie informowała połowy miasta naraz, że Patrycja jest głupia, a Patryk jeszcze gorzej. A w razie gdyby, dywersant rzucałby takiemu towarzystwu spojrzenie tak „mhroczne”, że natychmiast towarzystwo by cichło, spuszczało głowy i chyłkiem udawało się w kierunku miejsca zamieszkania. Z tych samych pieniędzy opłacałbym treserów, którzy nauczyliby wszystkie psy w okolicy sprzątać po sobie swoje kupki, skoro właściciele się nie kwapią, ewentualnie załatwiać swoje potrzeby w toalecie. Szczególnie opornym wysyłałbym produkty ich pupilków pocztą…

    Co jeszcze? Oczywiście wypasiony barek! I lodówka z maszyną (nie maszynką!) do produkcji lodu! W zasadzie nie musi być barek, wystarczyłby zestaw kraników. Z jednego leci złoty rum, z innego biały, z jeszcze innego brandy, z kolejnego Creme de Menthe itd. Kto mi zabroni porozmieszczać je na całej ścianie? Miejsca miałbym dużo! Kraniki podłączone byłyby do regularnie uzupełnianych zbiorników, albo często nawet bezpośrednio do wódociągów, biorących początek w gorzelniach, winnicach i browarach. A pod kranikami rynienka, odprowadzająca to, co nakapie, do jednej butelki. Gdy butelka pełna, odstawiałoby się ją do starzenia, a na jej miejsce wędrowałaby pusta. Potem otworzyłoby się taką flachę, a tam – niespodzianka! Absolutnie nieprzewidywalna mieszanka. Nigdy nie byłoby wiadomo, czego się spodziewać.

    To na razie wszystko!

    Nie, nie wszystko… Jeszcze czegoś brakuje… Coś nie daje mi spokoju. Na tej liście powinno być jeszcze coś! Coś, czego pragnę, do czego tęsknię…
    Długo myślałem, ale wreszcie uzmysłowiłem sobie, co to: paczka landrynek!

24 komentarze:

  1. Nit, podaj tylko adres, a ja Ci tę paczkę landrynek już i natentychmiast prześlę, chociaż fortuny nie posiadam.. (a nawet wprost przeciwnie...) :))))))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, nie! Fortuny w żadnym razie nie nalezy wyręczać - bo uzna, że radzę sobie i bez niej i odwróci się ode mnie na dobre!

      Usuń
    2. nie to nie, chciałam być miła... i żebyś z tego czwartego piętra nie musiał biegać...

      Usuń
    3. W sumie, nie przyszło mi do głowy, że fortuna może wyręczyć się Tobą... A może kanoldy zamiast landrynek?

      Usuń
  2. POwinieneś to jeszcze śpiewać, Tewje. ;p If I were a rich man, jabadibadibadibada ;p
    Dekret mi sie podobał bardzo . I wódociąg. a janbardziej chyba pomysł z banda dywersantów, zwłaszcza w kwestii gównażerii. :D:D:D:D:D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak naprawdę moim marzeniem jest, aby umieć zamieniać się w straszliwego potwora i tak tę gównażerię wystraszyć, żeby raz na zawsze przestała mi się szlajać pod oknami. A jeśli już, to na paluszkach, żeby potwor nie zauważył!
      Tylko gdzie to kupić?

      Usuń
  3. Pozostaje mi tylko życzyć, by Cię wreszcie któreś z tych bóstw wysłuchało...:)
    Kłaniam nisko:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Mości Wachmistrzu. Ale przecie niec na przeszkodzie nie stoi, abyś WMść sam jakie bóstwo o coś podobnego zmolestował - bóstwa inaczej zareagują, gdy zauważą, że to nie jeno fanaberya jednego blogera, ale prawdziwe pospolite ruszenie!

      Usuń
  4. Tylko tyle i aż tyle- rzekło bóstwo - i odwróciło swe boskie oczęta od petenta. O własnym domku jakoś nie marzę, bo jestem leń a we własnym domu zawsze więcej pracy niż w mieszkaniu Ściana z kranikami wódociagowymi też mnie nie nęci.Wybrałabym się za to w podróż po całej Europie i to wygodnym samochodem. I nawet mogłabym sama przez większość czasu prowadzić.Uważaj z tymi dużymi metrażami- moja córka mieszka teraz w mieszkaniu, które ma 168 metrów i narzeka, że jeśli czegoś zapomni wziąć z pokoju, który opuszcza, to potem musi wracać po tę rzecz 40m. Za to młodszy wnuczek jest przeszczęśliwy, bo może sobie swobodnie po mieszkaniu jezdzić na swym rowerku. Twoje ostatnie marzenie mnie powaliło-
    dlaczego landrynki a nie kukułki???
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Metraż 168! Jakież to cudowne! A my w czwórkę kisimy się na 48 metrach kwadratowych... Żeby ktoś mógł wejśc do pokoju, druga osoba musi wpierw z niego wyjść!
      A kukułkami też nie pogardzę, chociaż wczoraj wielka ochota przyszła mi na landrynki. Gdyby nie to czwarte piętro, pewnie poleciałbym do sklepu. Ale ta bariera potrafi mnie skutecznie zniechęcić do wszelkiej działaności pozadomowej. To ona własnie zrobiła ze mnie domatora.

      Usuń
  5. A landrynki to jakie? Te biuściaste z długimi nogami, czy opakowane cukierki?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To to też są landrynki? Nie wiedziałem... Myślałem, że te biuściate to lafiryndki.
      Ja nie miałem na mysli niczego niestosownego, ponad paczuszkę kolorowych, twardych, owocowych cukierków. Takich posklejanych! Jak za czasów, kiedy byłem dzieckiem...
      No, dzisiaj już mi przeszło. Dziś mam ochotę na kanoldy...

      Usuń
    2. No, nie udawaj takiej młodej siksy, co nie wie, czym są kanoldy! Za komuny były tylko 3 rodzaje dropsów: owocowe (to te kolorowe), miętowe (jasnozielone) i właśnie kanoldy (brunatne). To karmelowe cukierki, przypominające w smaku dzisiejsze Werters Original, tylko trochę mniej mleczne, a bardziej karmelowe. To bbyły moje ulubione cukierki z dzieciństwa i wcale nie dlatego, że kanoldowy drops był znacznie dłuzszy od owocowego!

      Usuń
    3. no weź, cukierki pamiętam, mój dziadek je zawsze miał, w takim kolorowym blaszanym pudełeczku, uwielbiałam je... ale nazwa dla mnie jak z kosmosu :) a poza tym, sugerujesz, że jestem stara?!?!?! ...

      Usuń
    4. Ależ skąd! Zaraz stara! A czy tylko taki jest wybór, między z przeproszeniem gówniarą, a starą? Nie może być po prostu kobieta dojrzała? Dojrzałe owoce są najsłodsze...

      Usuń
  6. Nie mam piwnicy ale mam chlodziarke napojow wyskokowych, nie mam prywatnej strzelnicy ale publiczna istnieje. Ogrod nie ma drzew owocujacych polprodukty do wyrobu plynow oszalamiajacych ale ma hamak, biblioteke/biuro mam, lazienki o jakich piszesz, kominek, pokoj sloneczny, kuchnie po ktorej mozna jezdzic rowerem. Garaz dla dwojga z mym samotnym choc nowym autem... I wszystko na PARTERZE!!!!
    Konto jedynie nie szesciozerowe.
    A szczesliwa nie jestem.
    Z Toba bedzie inaczej wiec serdecznie zycze spelnienia marzen.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ty po prostu żyjesz w innym swiecie. W świecie, w którym moje marzenia są niemal standardem. Ale i tak najbardziej zazdroszczę Ci klimatu.
      U Ciebie wiosna szarogęsi się już na całego, gdy u nas pługi grzęzną w śniegu, a w drodze do pracy nawet łzy zamarzają.
      A szczęście to kolejne bóstwo, bardzo kapryśne. Twoje rany są jeszcze świeże. Chciaż - może się mylę - ale wydaje mi się że Tobie najbardziej doswiera samotność.

      Usuń
  7. Ambasador Wierch14 czerwca 2013 14:28

    A ja sobie właśnie uzmysłowiłem, że gdybym nagle stał się właścicielem fortuny - nic bym nie zmieniał. Do pracy nadal bym chodził, bo lubię pracę i współpracowników i nie wyobrażam sobie życia bez niej. Mieszkania bym nie zmieniał na większe, bo to, co mam, ledwo jestem wstanie ogarnąć. Samochodu bym nie kupił, bo nie cierpię jeździć samochodem. Nie ma to, jak rower na krótsze dystanse, a pociąg - na dłuższe. Że nie wspomnę o samolotach - tych to nie cierpię. I nie wiem czemu, bo nie temu, ze boję się spaść. Bo tego się akurat nie boję. Ale gdy wybieram się w podróz służbową, których trochę miewam, pierwsze co sprawdzam - czy da się tam dojechać pociągiem (jeżeli trwa to do 24 h = da się). Nawet landrynek bym nie chciał, bo wolę czekoladę. Gorzką. Która właśnie sobie kupiłem.
    Gdyby zatem trafiła mi się taka spora fortuna, miałbym nie lada ból głowy, co z nią począć. Na szczęście, niezmiernie litościwe bóstwa chronią mnie, jak dotąd skutecznie, przed tym bólem głowy ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powitać, dawno nie widzianego gościa!

      Innymi słowy, jesteś szczęśliwym człowiekiem.
      Każdy lubi coś innego. Ja na przykład, nie lubię jeździć rowerem po śniegu, zwłaszcza w czasie zadymki - zimą zdecydowanie preferuję samochód. Pociąg nie dość, że zabiera dużo czasu (łącznie), to jeszcze jest dość drogi - juz w 2 osoby taniej jest samochodem, pomijajac już fakt, że są miejsca, dokąd połączenia kolejowe sa bardzo kłopotliwe - np. z dwiema przesiadkami, a każda z nich wymaga 2 godzin czekania na dworcu.
      Czekoladą też nie gardzę, ale z dzieciństwa zapamiętałem smak landrynek i kanoldów, a wiadomo, że sentyment to inna nazwa gustu.
      Jeśli wystarcza Ci mieszkanie, które masz, to głupotą byłoby je zmieniać - człowiek czuje się dobrze w swoim miejscu. Ja jednak wychowałem się w Starym Domu i w Nowym Miejscu zwyczajnie mi ciasno, duszno i bezmyślnie - bo ja, gdy myślę, to lubię chodzić, a tu nie mam gdzie.

      Czy można mieć nadzieję, że wkrótce napiszesz coś nowego? Tak bardzo tęsknię do Twoich tekstów...

      Usuń
  8. Witaj
    Wiesz, wiele osób zadawało mi pytanie, co bym zrobiła, gdybym była bogata?
    I cóż, przede wszystkim zabezpieczyłabym przyszłość moich dzieci i swoją.
    I wreszcie zaczęłabym podróżować, tam mi brakuje jakichkolwiek wyjazdów w nieznane.
    I chętnie spotkałabym mojego ulubionego aktora- Johnnego Deppa :)
    Domek- mały, ale własny- także w zacisznym miejscu, obok ogród tonący w kwiatach. Tylko mój :)
    To chyba tyle :)
    Kopiłabym, bo nie mamy, samochód- dla córki, która ma już prawo jazdy.
    Pozdrawiam słonecznie :)


    OdpowiedzUsuń
  9. Na dzień dzisiejszy: Gdybym była OBRZYDLIWIE bogata, to nie afiszowałabym się z tym, tylko (po zapewnieniu sobie i rodzinie luksusowego życia, choć z dala od ludzkich oczu) stworzyłabym drużynę, która porywałaby skorumpowanych i skundlonych: sędziów, prawników, polityków, biskupów, etc, a potem zamykalibyśmy ich w naszym prywatnym więzieniu gdzieś na odludziu.

    OdpowiedzUsuń
  10. Zastanowiłam się chwilę... Ale nie, NIE chciałabym być bogata. Wiem, że takie deklaracje to trochę poza, ale ja jestem wygodna i uświadomienie sobie wszystkich komplikacji związanych z posiadanym bogactwem, tej zazdrości, wręcz zawiści posiadających ode mnie mniej - brrrr... Otrząsa mnie od razu i skutecznie hamuje wszelkie zapędy do bycia Borzobohatą ;-)
    Chciałabym mieć tyle tylko, by nie musieć sobie i bliskim odmawiać przyjemności wygodnego, komfortowego mieszkania i corocznego wyjazdu na dwutygodniowy urlop.
    Pozdrawiam - kronika13

    OdpowiedzUsuń
  11. Dokup sobie, oprócz samolotu, mały helikopter - praktyczniejszy. :) W opisie brakuje mi jeszcze basenu albo chociaż oczka wodnego. A dla bóstw, jak się już wykażą, to jakiś gustowny, okrągły, płaski kamień, z dołkiem na środku na ognisko, do tego kadzidło, kwiaty i wino na ofiarę. Powinno wystarczyć. :) Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń