Sentencja


Wszystko płynie... Ale nie sądzę, żebym to wszystko chciał wyłowić!

Informacje dla Gości

INFORMACJE DLA GOŚCI

Ponieważ nikt nie jest w stanie sprawdzać na bieżąco całego bloga, wprowadziłem moderację komentarzy do starszych wpisów. Nie zdziwcie się więc, jeśli Wasz komentarz nie pojawi się tam od razu. Nowe wpisy można komentować normalnie, tak jak dotychczas - bez moderacji.


piątek, 26 kwietnia 2013

Opętany

     Nie znoszę, gdy ktoś gospodaruje moim wolnym czasem. Mam go niewiele, więc każda próba dysponowania nim przez kogoś innego, budzi we mnie złość. Gdy w piątek po południu dowiadywałem się, że muszę w sobotę przyjść do pracy, kląłem jak szewc. Wszystkie plany na weekend przekreślone jednym zdaniem! I jak tu wytłumaczyć dzieciom, że znowu nie pojedziemy do wujka na leśniczówkę, albo że z wyprawy do wesołego miasteczka znowu nici?

     Z wiekiem zaczęło się to u mnie pogłębiać. Gdy już rozplanuję sobie weekend, a Koleżanka Małżonka nagle poinformuje mnie, że nic z tego, bo "ciotka prosiła na kawę", albo "mama prosiła na obiad", szlag mnie trafia. Szczerze mówiąc, wolałbym już iść do roboty niż do ciotki na kawę. To bowiem oznacza kilka godzin siedzenia przy stole i gapienia się w etażerkę ze szkłem - nic ciekawszego mnie tam nie czeka. Kobiety pracowicie obrabiają wtedy tyłki ciotko, kuzynkom, sąsiadkom i innym nieznanym mi paniom i bawią się w najlepsze. Wuj ze szwagrem głośno krytykują drużyny piłkarskie, które mnie ani ziębią, ani grzeją. A ja siedzę jak kleks, nudzę się jak mops i nawet nie mogę spróbować wina, bo jestem kierowcą.

     A tyle miłych memu sercu rzeczy mógłbym wtedy zrobić!

     Mógłbym się na przykład zdrzemnąć. Rzadko chodzę wyspany, więc dodatkowa godzinka, czy dwie życiodajnego snu, to zawsze dobra premia do zdrowia i samopoczucia.

     Albo mógłbym odpalić komputer i zanurzyć się w innym świecie. Pożeglować po Morzu Karaibskim, powędrować po Skyrim, czy wybudować nową cywilizację. Niby też czas zmarnowany - ale jak przyjemnie!

     Albo mógłbym zrobić sobie pysznego drinka, wziąć do rąk gitarę, albo usiąść przy pianinie i przez tę godzinę, czy dwie, być Wielkim Artystą, koncertującym przed wielotysięczną widownią - to nic, że tylko w wyobraźni.

     Albo mógłbym uwalić się na kanapie, z filiżanką pysznej herbaty i zanurzyć się w innym, papierowym świecie. Na przykład, Świecie Dysku...

      Albo mógłbym pojechać na działkę, naprawić płot, wyrównać grządki, poprawić skrzywione drzwiczki, postukac młotkiem, pozgrzytać piłą, poszorać grabiami.

     Tym razem Koleżanka Małżonka przegięła totalnie. Nie dość, że w sobotę wyciągnęła mnie na kawę do ciotki, to jeszcze okazało się, że po kawie jest "msza za teścia". Myślałem, że wyjdę z siebie! Teść od dwudziestu lat nie żyje i żadne kościelne czary go nie wskrzeszą! Żadnych śpiewów nie usłyszy i żadne modły mu nie pomogą. No, ale wyłam się, człowieku, gdy w kościele będzie cała rodzina!

     Są takie chwile, gdy rodzina musi być razem, bez względu na przekonania. Tu nie chodzi o żadne obrzędy, tylko o obecność, która jest wyrazem szacunku dla zmarłego. Odmówić w takim wypadku byłoby niewybaczalnym nietaktem.

     Jeśli czegoś nie znoszę bardziej od rodzinnych spędów, to są to rodzinne spędy w kościele. Bardzo, ale to bardzo mi nie po drodze z tą instytucją. Godzina stracona bezpowrotnie, w dodatku godzina bezcenna, bo to godzina czasu wolnego. Koleżanka Małżonka rozumie mnie i akceptuje mój ateizm, choć wiele ją to kosztuje. Szwagierka już nie jest taka, dlatego Śfagrowski nie ma taryfy ulgowej - musi co niedziela swoje odbębnić w kościele. Ja nie muszę, ale w wyjątkowych chwilach, jak pogrzeb, ślub, czy właśnie ogólnorodzinna msza, staram się być razem z rodziną, choć niemiałbym nic przeciwko temu, żeby odbywało się to wszystko w innym miejscu - na przykład przy ognisku na stanicy harcerskiej...

     I jeszcze wybrali sobie kościół na drugim końcu miasta, jakby nie było bliższego, więc z godziny zrobiły się dwie.

      Ech, co ja wycierpiałem!

     Najpierw przez kwadrans siedziałem w ławce i próbowałem nie zasnąć. Przyjechaliśmy wcześniej, bo "nie wypada się spóźnić". Moim zdaniem, wypada, jak najbardziej, bo i tak nikt by nie zauważył, ale z koniem nie będę się kopał.

     Potem z dziury wyturlał się jakiś dziadzio w sukience i zaczął opowiadać. Pokręciłem głową. Zdawało mi się, że kler nie popiera reformy emerytalnej obecnego rządu i jest przeciwny obowiązkowi pracy do 67. roku życia. Ten ksiądz miał zresztą mocno przekroczony wiek emerytalny nawet według przepisów z przyszłej dwudziestolatki, o których dziś jeszcze nikt nie myśli.

     Dziadzio zaczął mruczeć coś pod nosem. Opowiadał coś o rybach. Trudno było zrozumieć, o co mu chodzi, bo nie dość, że mówił niewyraźnie, to jeszcze powtarzał po pięć razy to samo i chyba sam już nie pamiętał, co mówił, a co nie. Dość, że po pewnym czasie - mniej więcej pół godziny - nawet moherowe babcie zaczęły tu i ówdzie wzdychać i nie były to westchnienia zachwytu.

     Ja popadłem w letarg. Zamyśliłem się i odgrodziłem od świata zewnętrznego. Obudził mnie kuksaniec w bok, przypominający o gimnastyce. Wstałem, potem usiadłem, potem znowu wstałem, potem znowu usiadłem, chociaż podobno należało uklęknąć, potem znowu baczność, znowu spocznij i w końcu dziadzio wyciągnął puchar. Tym razem ja westchnąłem - z ulgą, że jednak zbliża się to do końca.

     Potem jakieś osiemdziesiąt procent ludzi wstało i podążyło do ołtarza. Na pytanie ciotki czy ja idę, odparłem tylko, że nie jadam białego pieczywa, o wysokim indeksie glikemicznym. Z dezaprobatą pokręciła głową.

     A potem, gdy już wszyscy wrócili na miejsca, ja zacząłem szykować się do wyjścia.

     - Jeszcze ogłoszenia parafialne! - syknęła Koleżanka Małżonka.

     - Przecież nie jesteśmy z tej parafii - burknąłem. - Nas one nie dotyczą!

     Ale usiadłem posłusznie, nie chcąc robić scen.

     Dziadzio znowu zaczął przemowy. Nie wiem, o czym mówił, bo bardziej interesowało mnie, co ja będę robił, gdy to się skończy. Układałem sobie w myślach plany na resztę wieczoru.

     Wreszcie, po godzinie z okładem, dziadzio polecił nam iść. Wylazłem z ławki, ale nikt za mną nie wyszedł. Wszyscy stali i czekali. Nie wiem, na co. Wiedziałem tylko, że teściowa, którą miałem odwieźć do domu, sama z kościoła nie wyjdzie, trzeba będzie ją wygnać. Zawsze wychodzi ostatnia...

     W każdym razie, mam już spokój z tą instytucją na jakieś pięć lat. Chyba, że ktoś z rodziny wyzionie ducha i trzeba będzie pójść na pogrzeb.

     I teraz najciekawsze!

    Niedawno przeczytałem w necie, jak pewien gość w sukience udowadniał, że moja niechęć do "uczestnictwa w świętej eucharystii", czy jak to się tam nazywa, mój brak cierpliwości do słuchania bajek, opowiadanych przez facetów w sukienkach, to nic innego jak efekt OPĘTANIA! Tak podobno się ono objawia.

     Jaaa cię! Ale lans! Jestem opętany! To podobno pierwsze stadium. Potem zacznie się mówienie językami (a przepraszam, czym ja teraz mówię?), emanacja nadludzkiej siły (już nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie dam radę wytargać te pniaki z działki!),  a nawet lewitowanie! Fantastycznie! Opowiem Wam, jak było - obiecuję. Nareszcie zobaczę to na własne oczy. Bo do tej pory to wszystko było na zasadzie "mówi się".

     Jak myślicie, czy do lewitacji bardziej pasuje turban i pozycja po turecku, czy przywalić z grubej rury i zrobić to na Supermana?

38 komentarzy:

  1. Z ostroznosci lepiej zabawic sie w Supermana.Bo a nuz wzieliby Cie ci w sukienkach za muzulmanskiego terroryste i dopiero by bylo. Och jak ja Cie dobrze rozumiem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. z drugiej strony, zakładać czerwone majtki na niebieskie spodnie, też obciach...

      Usuń
  2. mój ukochany mąż dawno temu stwierdził, że nie idzie bo mu woda święcona wypali dziury i tego się twardo trzyma, potrzebował kilku lat ale teraz ma spokój.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Daj znać, gdy zacznie lewitować. Może mnie trochę podszkoli w tej sztuce.

      Usuń
  3. Ja myślę, żeby się aż tak strasznie nie przejmować tym, co inni. Jak obecność obowiązkowa to obowiązkowa. Było gdzie z boku usiąść z tabletem, PSP, albo, w ostateczności, z komórką, i pod ławką poprawiać osiągi. Albo na zewnątrz, śnieg już stopniał. To bardzo powszechny okołokościelny obyczaj, w dodatku płci męskiej przynależny, żeby na księżym dziedzińcu jakoś przetrzymać tę godzinę egipskich guseł i zabobonów nie wiedzieć jakiej proweniencji i do końcowego gwizdka dotrwać.
    No i myślę sobie jeszcze, że jednak najwyższa pora zamanifestować to i owo, jak choćby zdecydowaną wolę nieuczestniczenia w kolejnym spędzie u ciotki.
    Albo w kolejnych próbach pomagania umarłym kadzidłem. Najczęściej zresztą kadzidłem wyłącznie umownym, rzecz jasna - ono tylko na większe okazje.
    Bo inaczej co zostaje – czy raczej, co grozi? Do końca blogowego żywota te posty pisać o dziadkach w sukienkach (rozumiem, że wiek emerytalny – o postemerytalnym ani wspomnę – jeszcze przed Autorem hen daleko, a ani pareo, ani saronga, ani boubou w swojej szafie Autor nie posiada i choćby mu dopłacali nie założy)? Albo te nużące objazdówki, gdzie człowieka od posągu tłustego Buddy włóczą do meczetu przez świątynię jakiejś ostro pogiętej baby z czterema rękami, kłami i wywalonym jęzorem, jeszcze buty każą zdejmować i najwyżej pół godziny dają na zdjęcia, żeby na nich można było koloryt lokalny uwiecznić?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie takie proste. Chodzi o to, by być razem w chwilach, gdy w rodzinie dzieje się coś ważnego. Razem się cieszyć i razem płakać. Bo jesteśmy rodziną i wspieramy się wzajemnie - to dla mnie jasne.
      Dlatego nie przyjdzie mi nawet do głowy, żeby odmówić udziału w pogrzebie. Moja obecność tam jest ważna, żeby pokazać tym najbliższym, że nie są sami i mogą na mnie liczyć. To bardzo pomocne wsparcie.
      Wkurzają mnie tylko te "msze za zmarłych". Tam moja obecność nie jest potrzebna, bo żal dawno już minął. No ale, gdyby mnie nie było, rodzina odbierze to nie jako przejaw zatwardZiałego ateizmu, tylko jako brak szacunku dla zmarłego - a tego nie chcę. Więc jakoś to przebieduję, klnąc pod nosem.
      Inna sprawa to kawa u ciotki. Ciotka to przesympatyczna osoba i w żadnym razie nie chciałbym jej do siebie zrazić. Lubię ją. Problem w tym, że ja się na takiej kawie nudzę jak mops, ale nie przychodząc, sam wystawiłbym się stopniowo poza nawias rodziny. Nie chcę tego.
      Niestety, nie można zjeść ciastka i mieć ciastko. Muszę swoje przecierpieć. Ale za to pomarudzę sobie na blogu i od razu mi ulży.
      Co do zwiedzania orientalnych świątyń, to sam bym się na to pisał, bo to po prostu ciekawe jest - przynajmniej dla mnie. Dopóki nikt mnie nie zmusza do praktykowania, to mogę zwiedzać nawet kościoły, zwłaszcza, że niektóre z nich mają naprawde ciekawą architekturę. Poznając wierzenia innych, poznajemy w pewnym sensie ich samych i lepiej ich rozumiemy. Nie jestem wrogiem religii - jestem wrogiem narzucania religii komuś, kto jej nie potrzebuje, albo nie chce.

      Usuń
    2. To akurat świetnie rozumiem.
      Wiem zresztą też, jestem wszak kryptoczytelniczką od dawna.
      Dotąd milczącą.
      Ale dziadka w sukience darować nie mogłam, nawet jako reakcji obronnej człowieka przymuszanego.
      Ten przymus (chodzi mi bardziej o religię - w Polsce przede wszystkim, chociaż nie wyłącznie, katolicyzm - postrzeganą jako narzędzie opresji, niż o przymus odczuwany konkretnie przez Nitagera) zresztą ciekawa sprawa, myślę sobie, bo wszyscy wołają (wszyscy, rzecz jasna, wołający), jakiego to wielkiego doznają ucisku zewnętrznego, a on w dużej mierze wewnętrznej mi się zdaje natury.
      I jednak nadal nie rozumiem: że jak nie-muzułmanina (niekoniecznie na dwutygodniowych wakacjach w muzułmańskim kraju, tylko dłużej tam przebywającego i służbowo) zawodzenie mułły dzień w dzień budzi o świcie, to co najwyżej klnie pod nosem i stara się zasnąć, a jak dzwon kościelny o 6:30 się odzywa, to trzeba przez całą ścianę wywalić ławkowcem "nie dzwoń, chcemy spać!" (niezła, swoją drogą, metafora) i napisać petycję do proboszcza, że to dzwonienie jest zagrożeniem dla wolności sumienia.
      A co to za wolność, jak jej tak łatwo można zagrozić?
      Na marginesie: rozwój, na przykład, motoryzacji, przytłacza mnie strasznie, przygnębia i smuci. Do niczego nie jest mi potrzebny. Uważam, że i ja sama, i cała ludzkość, znakomicie mogłybyśmy (?) się bez niego obejść.
      Iluż w dodatku nie byłoby wojen, iluż waśni plemiennych, iluż sąsiedzkich utarczek...
      Wszędzie woda byłaby czysta i trawa zielona... Żadne lasy nie byłyby wycinane, żadne żółwie by nie cierpiały, gdyby doszło do katastrofy tankowca... Nie byłoby tak, że jedni - którzy mają ropę, dobrze jej pilnują i pilnie baczą, żeby nie stracić nad nią kontroli, również przez jakiś wynalazek nawiedzonego inżyniera, który porwie za sobą tłumy najpierw, a potem całe narody pod hasłem "per pedes, precz z oszukańczymi ciemiężcami!" - trzymaliby prawie cała kasę świata i wypasali się równo właściwie bez żadnej zasługi własnej i na cudzej, w gruncie rzeczy, krzywdzie, a inni musieliby żyć za 1,5 dolara dziennie.
      Ale staram się nie dawać. I nawet czasem łaskawie pozwalam się komuś zawieźć jego, oczywiście, samochodem.

      Usuń
    3. Z tym muezzinem to jest tak, że mam świadomość jego tymczasowości. On może sobie zawodzić, ale ja wiem, że za kilka dni wyjadę stąd i już nie będę go więcej słyszał. Mówić o wolności od religii w państwie arabskim to trochę gadka na wyrost, ale oczywiście, ideałem dla mnie byłoby, gdyby i Arabowie nie musieli go słuchać, jeśli nie chcą.
      Z dzwonami jest bardziej skomplikowana sprawa. Istnieje możliwość pogodzenia chęci uderzenia w dzwony i spokojem okolicznych mieszkańców. Wystarczyłoby, żeby w godzinach porannych proboszcz ograniczył się do kilku symbolicznych, cichych uderzeń - i nikomu by one nie przeszkadzały. Tyle tylko, że kler takie apele mieszkańców (miały miejsce m.in. w moim mieście) traktuje jak zamach na religię. Odpowiedź była taka: "Dzwony budzą tylko tych, co mają nieczyste sumienie!". I codziennie, o 6:00 rozpoczyna się rozwalający bębenki w uszach koncert, trwający nieraz nawet około kwadransa. To już jest czysta złośliwość.
      Nie jeździsz samochodem, ale kupujesz mleko, pieczywo, warzywa, ciuchy, kosmetyki. Żadna z tych rzeczy nie byłaby tak ławo dostępna i tak tania, gdyby nie motoryzacja. Korzystasz więc z niej na co dzień choć nie bezpośrednio. Transport jest jednym z podstawowych elementów procesu wytwarzania. I dzięki niej również ci, którzy te wyroby wytwarzają, mają możliwość szybkiego dotarcia do miejsca pracy.
      Poza tym, hałas i zanieczyszczenia, pochodzące od motoryzacji, są skutkiem ubocznym, z którym wciąż się walczy, próbując je zminimalizować (coraz lepsze tłumiki, coraz ekologiczniejsze silniki). Dzwony to hałas dla samego hałasu.

      Usuń
    4. A goły to śmieszny?
      Jak dla kogo.
      A muezzin (specjalne za niego podziękowania!) jest tymczasowy.
      Zgoda.
      Ale my przecież też?
      A dzwony...
      Ja na nie złego słowa nie dam powiedzieć!
      To znaczy, dam, i nawet się kłócić nie będę.
      Bo co położę na szali, żeby stanowiło przeciwwagę dla Twoich argumentów - wyjątkowe upodobanie do ich dźwięku, całkowicie niezależne od aktualnego stanu ducha oraz poziomu mojej kościółkowości lub antyklerykalizmu?
      Napiszę, że około kwadransa to raczej nie, bo najdłużej Anioł Pański, ale to też tylko trzy zdrowaśki + trzy zdania, o 6:00 rano sześć uderzeń i nawet "Kiedy ranne wstają zorze" może wszystkiego półtorej minuty?
      A może proboszcz, o którym piszesz, jest sadystą, ja zaś o tym nie wiem?
      Z dzwonami zatem jak z tą motoryzacją.
      Mieszkam w dużym mieście i zagadnienie, zdaje mi się, przerobiłam dość dokładnie.
      Zatem bez oporów przyznam Ci rację przynajmniej w jednej kwestii:
      gdyby nie ona, ta motoryzacja, na pewno nie dotarłaby do mnie gazeta (bardzo poważna, opiniotwórcza i wcale nie reklamowa), w której znalazłam pewne zdjęcie.
      Które wykorzystam teraz do polemiki z Tobą - myślę jednak, że jeśli tylko zechcesz, bez trudu uznasz ową polemikę za nie dość merytoryczną i spokojnie będziesz mógł jej poniechać :).
      Było ono ilustracją artykułu-analizy o tematyce gospodarczej i przedstawiało pakistańskiego bodaj czy bangladeskiego chłopa (a może mieszkańca Indii?) siedzącego na ośle, z wiązką jakichś badyli przytroczonych za plecami.
      Chłop rozmawiał przez komórkę.
      A podpis brzmiał, mniej więcej: "Dzięki telefonom komórkowym rozdawanym w ramach eksperymentu przez pewną sieć, ten mieszkaniec regionu X w południowym Bangladeszu (północnych Indiach?) może na bieżąco uzyskiwać informacje o aktualnych cenach bobu (fasolki szparagowej?) w okolicy i sprzedać towar najkorzystniej dla siebie".
      Wszystko, znaczy się, dla dobra ludzkości, tylko te dzwony nie wiadomo po co?
      Nie zgodzę się z tym i nie dam się przekonać.

      Usuń
    5. Zapewniam Cię, że gdyby to było 6 uderzeń, w ogóle nie poruszyłbym tego tematu. Niedawno widziałem cennik nieruchomości. I odkryłem pewną zależność - im bliżej kościoła, tym taniej. Spytałem gościa w biurze pośrednictwa, czy to przypadek. zaprzeczył. Zapewnił mnie, że to normalne. Nie tylko mnie przeszkadzają dzwony. Mówimy tu o DZWONACH, nie dzwonkach! Znam kilka osób, które zajmowały wygodne, przestronne mieszkania, niedaleko kościoła. Już tam nie mieszkają - wynieśli się i właściciel ma kłopoty, żeby znaleźć nowych lokatorów. Nikt nie chce mieszkać tak blisko dzwonnicy.

      Usuń
    6. Ja chcę, Nitagerze, naprawdę! I mówię o dzwonnicy, nie o cymbałkach, i wiem, o czym mówię. Również z tego względu chcę, że autobusy, które przejeżdżają odległą o 100 metrów ulicą (i tramwaje) kursują o wiele częściej, budzą mnie jeszcze przedświtem i, chociaż mają coraz bardziej ekologiczne silniki, emitują spaliny, które często wydychają z głośnym "puffffffffffff". O śmieciarce łomoczącej pod moim blokiem i sąsiednim przez 40 minut o 3:15 nawet nie wspomnę. Mam świadomość tego, że, jak powiedział mi pan we właściwym rzeczowo i miejscowo przedsiębiorstwie komunalnym, miasto generuje hałas.
      A tych 6 uderzeń może można było zaproponować księdzu jako rozwiązanie problemu?
      Chociaż znam proboszcza (czy raczej: wiadomo mi o takim), który go zupełnie nie widział, mimo że wymyślił, że msze mają być "transmitowane" na całe miasteczko i w związku z tym jak pod sklepem na rynku jadłam loda, musiałam zaprzestać, bo akurat dzwonili na Podniesienie.

      Usuń
    7. Sześć uderzeń... Gdyby tu chodziło o sześć uderzeń, w ogóle nie chciałoby mi sie otwierać pyska na ten temat! Tu chodzi o walenie w dzwony przez kilka, czasem kilkanaście minut! Zaproponować proboszczowi? Nie czytałaś, co odpisywałem Ci powyżej - tam przeciez napisałem, jaka była jego reakcja na tę prośbę. Budzi Cię hałas śmieciarki, a dziwisz się, że kogoś mogą budzić dzwony? Śmieciarka przynajmniej robi swoje, a dzwony poza hałasem nie robią nic innego. O ile trudno jest zmniejszyć hałas śmieciarki, o tyle łatwo jest ograniczyć hałas dzwonów - wystarczy odrobina dobrej woli, czy czegoś, co ponoć w Kościele jest normą.

      Usuń
    8. Nie, nie dziwię się.
      Na chwilę (dłuższą oczywiście) tylko wrócę jeszcze do kwestii, którą, w przeciwieństwie do problemu tego, że dzwony z natury swej dzwonią - i paru innych, na jakie po swojemu próbowałam zwrócić Ci uwagę - uznałeś za "nie taką prostą". Przecież.
      Napisałeś, przeczytałam, teraz zacytuję. "Chodzi o to, by być razem w chwilach, gdy w rodzinie dzieje się coś ważnego. Razem się cieszyć i razem płakać. Bo jesteśmy rodziną i wspieramy się wzajemnie - to dla mnie jasne". Skoro to jasne - przecież - to o co chodzi?
      Napisałeś nawet - przecież - "chodzi o obecność".
      Więc, myślałabym, o to, żebyś gdzieś był (="żeby gdzieś być"). Więc, myślałabym również, idziesz. Nawet na mszę z okazji setnej rocznicy urodzin stryja Klemensa. Mogłabym długo wymieniać - także na mszę za ojczyznę, na mecz tenisowy, na obchody Dnia Ziemi, podczas których zostanie zadeptany mój (czy Twój nie wiem - przecież) ulubiony park, na grill u Iksińskich (obojga nie znoszę), dwunaste urodziny siostrzenicy (rozpuszczona do niemożliwości, na pewno wyrośnie na idiotkę, słucha Biebera i jeszcze ma chyba z tuzin lalek Barbie), ze Słavvmirem na nabożeństwo do zielonoświątkowców. Idziesz, przez wzgląd na to, kto Cię poprosił, żebyś był akurat tam albo, żebyś jego/ją tam zawiózł czy zaprowadził.
      Ale może nie idziesz, bo to dla Ciebie nieważne?
      I, jak napisałeś - przecież - nie znosisz, jak ktoś decyduje za Ciebie, co masz robić w wolnym czasie. Którego masz - przecież - niewiele.
      No to nie idziesz.
      Ale skoro nie idziesz, czy wtedy ma znaczenie, że dziadek wystąpił w sukience i mruczał coś pod nosem?
      A jeśli idziesz, to co? Starasz się każdą komórką swojego ciała w każdej sekundzie tak bezsensownie marnowanego czasu - Twojego czasu - przecież - dać otoczeniu odczuć, że jesteś właściwym człowiekiem, ale na niewłaściwym miejscu?
      I jak z jakiejś dziury wyskoczy, na przykład, babcia w spodniach, będziesz ją pokazywał palcami i śmiał się donośnie, klepiąc się po udach z uciechy, bo - przecież - jesteś w tym miejscu tylko przez chwilę i jesteś w nim tylko gościem?
      A śmieciarka, wyobraź sobie, przyjeżdża teraz jakieś 10 godzin później.

      Usuń
    9. No właśnie...
      Bez względu na to jak w naszej ocenie marnujemy nasz czas ci, dla których go marnujemy nie powinni tego odczuwać.
      Bo uczestniczymy w celebrze niekoniecznie dla siebie, a jesteśmy częścią wspólnoty - rodziny, uczestników ślubu kościelnego, pogrzebu lub jesteśmy gośćmi, którzy też winni się zachowywać w jakiś przyjęty ogólnie sposób.
      To właśnie wtedy nasze subiektywne odczucia mają najmniejsze znaczenie.

      Pozdrrr...

      Usuń
    10. Zacznijmy jeszcze raz od początku, bo trochę się sprawa zagmatwała. Nie do końca chyba też rozumiem o co Ci chodzi.
      Żeby było jasne. Msza. Nie robię tego dla siebie, tylko dla rodziny. Nie lubię tego obowiązku i gdy tylko można, chętnie się od niego wykręcam. Po prostu czasem są takie sytuacje, że aż nie wypada się wykręcać, bo jedność rodziny jest ważniejsza od tego co lubię, a czego nie. Tak samo jak tę mszę, traktuję wizyty u ciotki - nie lubię ich, ale nie chcę ich obrażać, zwłaszcza, że Koleżanka Małżonka bardzo je lubi i byłoby jej niemiło, gdyby musiała chodzić na nie sama.
      Ale to nie znaczy, że jestem szczęśliwy w kościele.
      Nie, nie ryczę ze śmiechu na widok dziadziunia w sukience - był zresztą czas przywyknąć do takiego widoku. Nie budził we mnie śmiechu, tylko zniechęcenie, bo uświadomiłem sobie, że będzie jeszcze dłużej i jeszcze nudniej niz się spodziewałem. Nie, babcia w spodniach też mnie nie rozśmiesza. Wydaje mi się jednak, że Twoim zdaniem, opisując to, co czułem w czasie mszy, postąpiłem źle. No cóż, mogłem też nie pisać w ogóle, albo napisac nieprawdę. Oczywiście, mogę tworzyć peany na część tego pana, jaki to jest pełen oddania, że pomimo wieku wciąż jeszcze celebruje msze, oczywiście, mógłbym zachwycać się podniosłą atmosferą i krążącymi wokół mnie cząsteczkami duchowości. Zapewniam, że bym potrafił! Tylko byłaby to nieprawda.
      To samo można zrobić w przypadku wielu sytuacji, których nie lubię, a które z jakiegoś powodu są koniecznością, choć bezpośredniego przymusu nie ma.
      Nie wymagam od nikogo, by odczuwał to tak samo. Macie inne odczucia? OK! Nie widze żadnego problemu. Ale ja odczuwam to właśnie tak: czas stracony bezpowrotnie, którego nikt mi nie zwróci i wcale nie jestem z tego powodu zachwycony.
      Zadziwiające, w poprzednim poście opisałem identyczną sytuację. Koleżanka Małżonka tez nie zmusza mnie, żebym zawiózł ją do centrum handlowego. Zgadzam się na to, choć to dla mnie czas stracony - i dałem temu upust na blogu. Tylko na blogu! Dlaczego tamten wpis nie wzbudził takich emocji? Przecież chodzi dokładnie o to samo! Bo rzecz dzieje się w kościele?
      Czyżby o religii nie wolno było pisać inaczej, niż tylko ze złożonymi rękami? Czy ma pokochać dzwony, bo inni potrafią wytrzymać tych sto kilkadziesiąt decybeli, twierdząc, że to wola nieba? Czy też po prostu uważasz, że nie powinienem o tym pisać, bo szargam jakąś świętość? Czy też może moja postawa Ciebie obraża, bo Ty uwielbiasz ten ogłuszający dźwięk dzwonów i uważasz, że wszyscy powinni mieć tak samo?
      Ludzie z powodów religijnych sa zdolni do różnych poświęceń. Są tacy, którzy dają się przybijać do krzyża i są wtedy szczęśliwi - i ja to rozumiem. Ale jednak większość tego nie robi i ja też nie mam na to ochoty, podobnie jak słuchać rankiem hałasu od dzwonów, czego też wiele osób, poza mną, nie lubi.
      Twój ruch. Co Ciebie tak bardzo zbulwersowało, że aż zdecydowałaś się na taką dyskusję? Tylko konkretnie, bo ja facet jestem i z półsłówek się nie domyślę ;)

      Usuń
    11. Konkretnie, obawiam się, już było.
      Konkretniej nie umiem.
      Co mnie zbulwersowało też napisałam, wyraźnie.
      Bo rzecz dzieje się w kościele?
      Nie wykluczam.
      Chociaż - przecież - nie można również wykluczyć, ja bym w każdym (czy może raczej w żadnym?) razie tego nie wykluczała, że chociaż czytam Twój blog (przyznaję ponownie), to nie śledzę wszystkich wpisów tak dokładnie, jak może śledzą je inni Czytelnicy, jak śledzić je warto oraz, nawet, śledzić je trzeba i należy, bo inaczej wiadomo - obraz niepełny, wszystko wyrwane z kontekstu i trudno wnieść cokolwiek sensownego do debaty na temat "co Autor miał na myśli".
      Próbowałam Ci powiedzieć - powiedziałam! - że rozwój motoryzacji cieszy mnie chyba porównywalnie, jak Ciebie ekspansja katolicyzmu w Polsce, czyli wcale.
      I czego się dowiedziałam?
      Że powinien mnie cieszyć, bo jest dobry i dzięki niemu mam(y) tanie mleko i gazety.
      Dalsza dyskusja mnie przerasta. Nuży mnie.
      Wolę sobie poczytać te skrzące się dowcipem harcownicze kawałki o lewitacji w turbanie i po turecku albo na Supermana.
      Jeszcze jedno: czułeś co czułeś.
      Nie miałam - ani przez chwilę - zamiaru karcić Cię za to i mówić, że Twoje odczucia są be.
      W domyśle: a moje cacy.
      Chciałam natomiast pokazać - może niepotrzebnie, wiesz to przecież doskonale, tylko akurat poświęciłeś swój wpis zupełnie innemu, żywo obchodzącemu Cię zagadnieniu? - że ten sam przekaz można bardzo różnie dekodować.
      I na kilka innych rzeczy. Ale wymieniać ich nie będę - jeśli chcesz, przeczytaj jeszcze raz moje komentarze :).
      Życzę przyjemniej lektury.

      Usuń
  4. eee tam, ani turban i szaty, ani czerwone gacie... jak na prawdziwego opętanego, powinieneś być bez niczego... a co Ci zależy, i tak wyklęty i przeklęty będziesz... :) a z chodzeniem do kościoła mam tak jak Ty, tylko na "szczególne" okazje, tyle, że mnie nikt nie przymusza... mogę być też lekko opętana?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, mimo wszystko, lewitując, chciałbym wzbudzać powszechny podziw i szacunek, a nie rozśmieszać!

      Usuń
    2. hmmm, czyli nago wyglądasz śmiesznie? :)

      Usuń
  5. Lewituj, kiedy nikt nie widzi i nie mów nikomu ;)

    Na godziny u cioci przy kawusi czy nagłe i niespodziewane msze polecam wkuwać jakiś wiersz, poemat czy choćby alfabet grecki, z kartki uprzednio przygotowanej, przynajmniej będzie jakiś pożytek.

    Ja ostatnio w podobnych okolicznościach wgapiałam się w dość przyzwoity witraż i pięknie falującą za nim wierzbę na tle nieba. Kościółek był wiejski, uroczy. Ale musiałam do niego jechać kilka godzin! Więc doceń, że msza była "tylko" na drugim końcu miasta.

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Minęły czasy, gdy wkuwałem wiersze. Ale w sumie to dobry pomysł. Jest tyle piosenek, których słów nie pamiętam. Dzięki :)

      Usuń
  6. Jakkolwiek Waść lewitować nie zamyślasz, weźrze na tę drogę jakiej latarki, by Cię aeroplany widziały, a i blachy może jakiej nie zawadzi, byś radarom nie umknął...
    Kłaniam nisko:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Wydaje mi się, że na Twoje opętanie dobrym sposobem byłoby biczowanie wodą święconą z węża pod ciśnieniem 3 atmosfery. Są specjalnie wyszkolone, bezpruderyjne zakonnice, które mogłyby przeprowadzić ten zabieg.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A po tym biczowaniu, gdy już krew lepiej krąży i ból - nomen omen - krzyża przechodzi co człowiekowi robią? Bo brzmi zachęcająco.

      Usuń
  8. Nitager, jesteś moją bratnią duszą w o p ę t a n i u. Obawiam się jednak, że nie dostąpimy tych wszystkich nowych wrażeń - jako osoba niewątpliwie już leciwa, trwam w owym opętaniu już tak wiele lat, że powinno się ono posunąć do przodu choć o jedno nowe doznanie - a tu zero nowych doświadczeń. Nawet obcego dla mnie języka (niemieckiego) jakoś nie mogę się nauczyć, a na dodatek już zupełnie zapomniałam francuski, którego nauczanie zakończyłam w ostatniej klasie podstawówki.Gdyby to opętanie u mnie postępowało to powinnam nie tylko lewitować- powinnam już osiągnąć sztukę teleportacji. Z tą teleportacją to podejrzewam są utrudnienia, bo teraz nie ma wszak....kominków w domach. Unikam konsekwentnie bywania na ślubach i pogrzebach.Wg mnie, najważniejszą rzeczą jest pamięć o tych, którzy już odeszli w inny wymiar - pamięć jest oddaniem im czci. A pogrzeb - obłudną ceremonią, na której ci co pozostali muszą wykazać się, że ich stać na najdroższą trumnę z najdroższym wyposażeniem, na miejsce w nobliwym miejscu cmentarza, śpiewy, muzykę , kwiaty, wieńce itp.I będąc na takim super-hiper pogrzebie dowiadujesz się nagle, że ten, którego właśnie żegnasz był IDEAŁEM, a Ty i niemal wszyscy obecni wiedzą,że był: dziwkarzem, pijakiem, tłukł żonę, w pracy też był kiepski(niepotrzebne skreślić).
    Ale ja mam lepiej - nigdy nie muszę brać udziału w ceremoniach, na które nie mam ochoty.
    Nit, gdy dostąpię któregoś kolejnego stopnia opętania nie omieszkam Cię zawiadomić o tym podając szczegóły.
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W pogrzebach biorę udział dla rodziny zmarłego - aby ją wesprzeć, niekoniecznie duchowo, bo zdarzało się już, że prowadziłem pod rękę zapłakaną córkę zmarłej, czy żonę zmarłego, które bez mojej pomocy pewnie nie zdołałyby dojść na miejsce.
      To ważne, pokazać tym ludziom, że nie są sami. To pomaga.
      A ślub? Dlaczego nie? To przecież wielkie wydarzenie rodzinne. Miło jest w tym uczestniczyć. Nawet tę mszę da się wtedy przeżyć.

      Usuń
  9. No i masz..., chodzić do kościoła przestałem jakieś ćwierć wieku temu nie wiedziałem, że umiem lewitować. Ba, głupiej nadludzkiej siły nie dostrzegłem, choć moc i owszem..., kilka niewytłumaczalnych rzeczy jednak przeżyłem.
    Jako ciekawostkę powiem, że byłem na ślubie, podczas którego ksiądz pogratulował robiącym zdjęcia z tej uroczystości, specjalnym, certyfikowanym fotografom ślubów kościelnych szkolonych w Kurii Wrocławskiej tego, że umieli się zachować i przyszli należycie ubrani, na przykład nie w krótkich spodenkach i klapkach japonkach. Zachwyt certyfikowanymi fotografami z kurii wydał mi się o tyle (nomen- omen) KURIOZALNY, że był to nieogrzewany wiejski kościółek z kamienia, w którym temperatura oscylowała w okolicy temperatury zamarzania wody, ja bym im właśnie pogratulował przyjścia w krótkich spodenkach i klapkach- japonkach, słowo honoru, chciałbym zobaczyć takiego cwaniaka!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widać księdzu gorąco było. Pewnie łyknął czegoś rozgrzewającego...

      Usuń
  10. Ale w jednym celu się to cierpienie przydało - wspaniale opisałeś wrażenia z całej "imprezy"! :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jojku! Wyobrażasz sobie tekst po hiszpańskich butach, albo żelaznej dziewicy? Że też ta paskudna Inkwizycja musiała się skończyć!

      Usuń
  11. Ja tam sobie myślę, że bywają okoliczności, kiedy należy pójść i się przemęczyć.
    Dla ludzi w naszym otoczeniu. W imię szacunku dla nich. Nie dla religii, nie dla celebry. Gdyby miał wśród znajomych zielonoświątkowca, a on by mnie zaprosił do swojego kościoła też bym poszedł. I wstawał, i słuchał, a może nawet znudzony bym lewitował jak Ty.
    I nikt mnie do pełnego uczestnictwa nie zmusi, jeśli sam nie mam ochoty.

    A w ogóle to jestem zdania, żeby każdy wierzył w to co mu się podoba, uczestniczył w tym, w czym chce, słuchał czego chce.
    Sądzę, że każda droga duchowa jest dobra, jeśli nie zakłada deprecjonowania wartości i wiary innych osób.
    I ja nie piszę tu o religii, a o wierze.
    Niech sobie ludzie wierzą w pomarańczowe ludki, byleby nie zakładali i chcieli mnie przekonywać, ze wiara w fioletowe jest zła...

    Pozdrawiam gorąco

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam dokładnie takie samo zdanie. No, dodam jeszcze tylko, żeby rano te dzwony troche wyciszyć i w tym momencie do Kościoła już nic nie mam.
      Może do niektórych katolików coś niecoś by się znalazło - ale do hierarchii juz nic.

      Usuń
    2. Wiele problemów wynika z tego, że ludzie NIE CHCĄ się dogadać. Naprawdę czasami wystarczy dobra wola, umiejętność spokojnej dyskusji i wszystko można załatwić. Te dzwony też.

      Ja mieszkam w linii prostej kilometr od kościoła. Dzwony biją rano z pięć razy - w sobotę i w niedzielę to chyba nawet nie biją - po prostu nie wiem.
      Nie spotkałem jeszcze osoby, która by na to narzekała, a mam kolegów w najbliższym jego sąsiedztwie.
      A tu - jedna osoba się boi, druga się zaperzy, trzecia obrazi, czwarta zrobi focha a potem wszyscy oni wymyślają w jakim to, uciśnionym ze wszystkich stron, kraju żyjemy...
      Pozdrawiam porannie

      Usuń
  12. Nitager, tak się zastanawiam, czy lepiej byś się czuł gdybyś nie uczestniczył w takich spotkaniach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak - pod warunkiem, że rodzina potrafiłaby to zaakceptować. Tu przewiduję niejakie trudności...

      Usuń
  13. Myslę, ze troche Cie rozumiem. Trochę, bo ja nie jestem rodzinna, więc nikt na mnie własciwie wilkiem nie patrzy, ze mnie nie ma przy ołtarzu, bo mnie po prostu nie ma. ale musiałam sie zbuntowac ostro parę lat temu i w końcu postawić na swoim, ze nie będe uczestniczyć własnie we mszy "za". ja, że tak powiem, mam swojego Boga. może to i jest ten sam, o którym mówią ci w sukienkach na złotym tle ołtarza, ale myslę, ze Jemu sie to wcale nie podoba, więc ja Go czczę w swój własny sposób. szczęsliwie udaje mi sie omijac tę instytucje kościelną szerokim łukiem, aczkolwiek pojawiłam się na slubie kolezanki rok temu - w końcu to jej decyzja gdzie zawiera ślub, a ja chciałam byc z nią. stałam sobie gdzies w tle i na szczęscie (dla nich ;p) nikt mnie nie dźgał w plecy, ze trzeba jakies gesty wykonywac.

    OdpowiedzUsuń