Sentencja


Wszystko płynie... Ale nie sądzę, żebym to wszystko chciał wyłowić!

Informacje dla Gości

INFORMACJE DLA GOŚCI

Ponieważ nikt nie jest w stanie sprawdzać na bieżąco całego bloga, wprowadziłem moderację komentarzy do starszych wpisów. Nie zdziwcie się więc, jeśli Wasz komentarz nie pojawi się tam od razu. Nowe wpisy można komentować normalnie, tak jak dotychczas - bez moderacji.


sobota, 9 lutego 2013

Legenda o niegrzecznych chłopcach

     To byli bardzo niegrzeczni chłopcy.

     Jak po latach stwierdzi jeden z nich: „Byliśmy zwykłymi chuliganami!”.

     Chuliganami – zgoda. Interesowały ich tylko zabawa, alkohol, prochy, dziewczyny i rock n’ roll. Wdawali się w bójki, awantury, wszyscy mieli jakieś konflikty z prawem, większe lub mniejsze.

     Ale czy do końca zwykłymi?

     Wszystko zaczęło się w magicznym mieście Los Angeles. Pewnego dnia, w skateparku, pewien chłopiec, imieniem Steven, jechał sobie na deskorolce. Nie wiem, czy próbował jakiejś ewolucji, czy też coś wlazło mu w drogę, dość że grzmotnął o ziemię, aż się grunt zatrząsł. Chyba go nawet zamroczyło na chwilę. Gdy się ocknął, ujrzał pochyloną nad sobą, śniadą twarz innego chłopca, swego rówieśnika, okoloną burzą czarnych włosów. Obok leżał jego rowerek, typu BMX. Nieznajomy pomógł mu wstać i doprowadzić się do porządku. Porozmawiali chwilę. Ciemnowłosy mówił trochę dziwnie, z obcym akcentem.

     - Tak, jestem z Londynu – potwierdził.

     Nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że to historyczna chwila, a najmniej obaj bohaterowie.

     Wkrótce ciemnowłosy chłopiec odstawił rowerek i oddał się innej pasji – grze na gitarze, którą dostał w prezencie. Wciągnęło go to całkowicie. Potrafił nieraz ćwiczyć bez przerwy, przez cały dzień. Zaniedbał szkołę, której nie zdołał przez to ukończyć, ale po kilku latach przebierał na strunach z biegłością wirtuoza. Jego kolega za to oddał się waleniu w bębny i wkrótce dwaj przyjaciele postanowili założyć zespół.

     Zaczęli prowadzić cygańskie życie. Snuli się po nocnych klubach Miasta Aniołów i od czasu do czasu dawali krótki koncert. Pewnego wieczoru ujrzeli występ podobnej grupki. Chudy, rudy wokalista, o charakterystycznym, skrzekliwym głosie i gitarzysta, o cygańskim wyglądzie, spodobali się im. Steven stuknął w bok swego kolegę.

     - Wiesz co? – zaczął. – Gdybyśmy ich skaptowali, mielibyśmy świetną kapelę!

     Nie minęło dużo czasu, a stało się, co się miało stać. Towarzyszący im dotąd chudy i wysoki basista dołączył do grupki rudego i cygana. Wkrótce ściągnął tam kudłacza, a niedługo potem dołączył do nich Steven.

     Tak poczęła się legenda, ale do narodzin gwiazd było jeszcze daleko.

     Młodzi ludzie rozpoczęli życie utracjuszy, włócząc się po nocnych klubach i grając ostrego rocka. Ruszyli w krótką trasę koncertową, w której scementowany został skład zespołu. Kilka firm fonograficznych ujrzało szansę i uznało, że warto byłoby ich wypromować, ale nieodpowiedzialne i agresywne nieraz zachowanie piątki wiecznie pijanych i naćpanych muzyków skutecznie niweczyło ich zamiary. W końcu znalazł się ktoś, kto odkrył, w jaki sposób należy z nimi rozmawiać. Nagrali pierwszy krążek. Spodobali się.

     Ale wybuch miał dopiero nastąpić.

     Pewnego dnia w studiu, gdy podłączyli już swoje instrumenty i zaczęły się próby brzmienia,  nasz znajomy, kudłaty gitarzysta, z natury wesoły i skory do wygłupów, dał fuzz na cały regulator i zaimprowizował ostry i melodyjny riff. Szyby drżały. Gdy przestał, powiódł po twarzach pozostałych i głupkowaty uśmiech zamarł mu na ustach. Wszyscy pozostali wpatrywali się w niego ze zdziwionym minami.

     - Co jest? – spytał niepewnie.

     Pierwszy odezwał się Steven.

     - Możesz to powtórzyć? – wykrztusił.

     Kudłacz rozejrzał się niepewnie po pozostałych, ujął gryf gitary i zaczął przebierać palcami po strunach. Ostry, wyrazisty riff rozbrzmiał ponownie.

     - To jest genialne – szepnął któryś z nich.

     - Trzeba zrobić z tego piosenkę! – dodał inny.

     Oczy kudłacza i rudego spotkały się. Wokalista skinął głową. Napisze do tego tekst. Wie już nawet jaki – o swojej dziewczynie.

      Tak powstał PRZEBÓJ.

     Przebój, który całą piątkę wyniósł na szczyty. Piosenka w 1988 roku zdobyła wierzchołki większości rankingów w USA. Dzięki sile tego przeboju, cały debiutancki album został sprzedany w ilości 28 milionów egzemplarzy – rekord nie pobity do dnia dzisiejszego.

     Tak zaczęła się wielka kariera zespołu Guns n’ Roses. Była jak burza – głośna, gwałtowna i… krótka. Najpierw dały znać o sobie prochy. Steven Adler, nasz znajomy perkusista, wpadł w ciąg. Nie był w stanie grać, a tu kontrakt podpisany, goniły terminy. Co robić? Decyzja nie była łatwa, ale jedyna możliwa: postanowiono go zastąpić kimś innym.

     Matt Sorum, mimo swych niewątpliwych umiejętności, nie miał wiele szczęścia w karierze. Żył więc skromnie, ale wciąż marzył o sławie. Któregoś dnia, widząc w telewizji teledysk naszych bohaterów, zaczął chwalić się swej dziewczynie.

     - Wcale nie jestem zerem! Jestem dobrym perkusistą! Zobaczysz, kiedyś zagram z nimi!

     Dziewczyna zbyła przechwałkę wzruszeniem ramionami i pobłażliwym milczeniem. Guns n’ Roses przeżywali wtedy szczyt popularności. Dostać się choćby do ekipy pomocniczej graniczyło z cudem. Chłopie, zejdź na ziemię i weź się do uczciwej roboty! Mimo to, Matt odebrał wkrótce dziwny telefon.

     - Cześć, mówi Slash! – ledwo dostrzegalny brytyjski akcent dał się słyszeć w słuchawce.

     Matta zatkało. Słyszał oczywiście o naszym kudłatym gitarzyście, ale nawet nie śniło mu się, że kiedyś będzie z nim rozmawiał. Tymczasem to nie był koniec niespodzianki.

     - Słuchaj, nasz perkusista ma kłopoty z prochami – ciągnął Slash. – Musimy z niego zrezygnować. Nie chciałbyś zagrać z nami?

     Nie był to koniec zmian. Wkrótce do grupy dołączył klawiszowiec Dizzy Reed, wzbogacając piosenki o dźwięk syntezatorów. Nasz cygański gitarzysta, Izzy Stradlin, autor największych przebojów zespołu, tuż przed wyjazdem na tournée, zrezygnował nagle z członkostwa w zespole. Nie wiadomo do końca, dlaczego. Jedni mówią, że nie chciał ryzykować. Był wtedy po odwyku, a doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli dołączy znów do tej bandy ćpunów i pijaków, wkrótce nałóg powróci i zniszczy go. Inni twierdzą, że powodem był konflikt z despotycznym wokalistą, Axlem Rose, któremu, jak to określali postronni, „coraz bardziej odbijało”. Dość, że znów trzeba było szukać nowego członka zespołu.

     Znaleziono. Gitarzysta Gilby Clarke nie miał złudzeń – nigdy nie stanie się członkiem grupy, która, coraz bardziej podzielona, nie wiadomo jak długo jeszcze będzie istniała. Nie próbował zastąpić Izzy’ego. Wiedział, że wszystko, co musi zrobić, to nauczyć się piosenek i odegrać swoje na scenie. Może dlatego zawsze trzymał się nieco z tyłu, stanowił tło dla charyzmatycznego Axla, wyrazistego Slasha, a nawet dla basisty Duffa McKagena, który w przeciwieństwie do większości basistów, nie ograniczał się do „stukania w struny” w tle, a bywało, że na scenie wygrywał nawet solówki. Slash i Duff stanowili na scenie parę, jak dwie ręce pianisty – Slash był prawą, Duff lewą i obie wzajemnie się uzupełniały.

      Najnowszy album stał się arcydziełem i bestsellerem, bijąc rekordy popularności.

     Nie uratowało to grupy. Konflikt Axla z resztą zespołu pogłębiał się. Nie pomagała nawet rozjemcza postawa Matta, chyba jedynego jasno myślącego członka zespołu, który na sukces musiał czekać dość długo i być może dlatego właśnie udawało mu się zachować rozsądek.

     Pewnego wieczoru wszyscy spotkali się po raz ostatni, w pubie. Przyjęcie trwało i trwało, nikt nie chciał wracać do domu. Zespół muzyczny jest jak rodzina. Oni byli rodziną patologiczną i podzieloną, ale… rodziną. Wszyscy wiedzieli, ze to ostatnie chwile, gdy są razem. Wszyscy mieli świadomość, że dziś, gdy się rozejdą, już nigdy nie spotkają się w tym samym gronie. I nikomu z nich się to nie podobało. W tej jednej, ostatniej chwili, byli naprawdę zespołem – nie na scenie, a przy stole, trącając się szklaneczkami.

     Nie zeszli się już nigdy. Zespół Guns n’ Roses przeszedł do historii – dosłownie i w przenośni.

     Axl Rose po latach reaktywował grupę w innym składzie. Ale to już nie są Guns n’ Roses. Nie są gorsi, ani lepsi – po prostu, to ktoś inny.

     Bo nic nie trwa wiecznie. I trudno jest utrzymać zapaloną świecę, w zimnym, listopadowym deszczu.

14 komentarzy:

  1. Piękny przebój, mimo, że dziś już nieco naiwny i staroświecki, bo opowiada o miłości heteroseksualnej.
    Wygląd członków zespołu i otaczających ich dziewcząt też nie odpowiada dzisiejszym standardom urody transseksualnej.
    Ale miło posłuchać - chociaż, zgadzam się - nic nie trwa wiecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zaskakujesz mnie. Nie wiedziałem, że wśród konserwatystów standardy urody uległy zmianie. Zawsze mówiłem, że jesteście trochę dziwni. Ale nie przejmuj się, my szanujemy inność i dziwność też.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przyznam się bez bicia- nigdy za nimi nie przepadałam.Może po prostu byłam już "za dorosła" na ich muzykę?
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja owszem, ale u mnie było odwrotnie. Kiedyś słuchałem ich jednym uchem. Dopiero od niedawna słucham ich pasjami.

      Usuń
  4. ummm, swego czasu zasłuchiwałam się w tym utworze i w november rain :) ale matt sorum mnie irytował, na każdym koncercie walił te same solówki z duffem...
    mój romans z gunsami był przelotny, może dlatego, że namówił mnie do niego kolega, chyba tak się dzieje ze wszystkimi rzeczami, do których ktoś nas namawia, po pewnym czasie traci się do nich serce.
    Za to moją miłością do końca zycia i dzień dłużej jest iron maiden, za każdym razem, gdy do nich wracam, mam ochotę szaleć po pokoju d(^-^)b

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Iron Maiden też słucham. I Metallica też mi brzmi w uszach. To może nie podobne, ale pokrewne klimaty.

      Usuń
  5. Witaj
    Z gustami muzycznymi się także nie dyskutuje, jak i z innymi.
    Gdybyśmy chcieli dokładnie zagłębiać się w ludzkie losy, dusze, w każdej znalazłyby się i ciemne moce.
    Słuchałam i owszem.
    Pozdrawiam na miły dzień, tydzień cały :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiedziałbym, że z wszelkimi gustami się nie dyskutuje, nie tylko muzycznymi. Mnie bardziej wciągnęła historia zespołu, a przez to zainteresowałem się muzyką i dziś już nie wyobrażam sobie bez niej świata.

      Usuń
  6. Wychowałam się na tym zespole. Z nimi przeżywałam pierwsze miłości i rozstania. Zawsze będę miała do nich sentyment.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi, że choć jedna osoba w pełni podziela moją fascynację tą bandą ćpunów i pijaków ;)

      Usuń
  7. G'N'R powalili mnie płytą "Appetite For Destruction"- ogień i energia, jak z hard core, ale wirtuozerskim dodatkiem do tego był Slash i jego gitara. Niestety, nie udało im się zachować poziomu i świeżości. "Use Your Illusion", będąca największym sukcesem komercyjnym grupy, dla mnie jest zwiastunem upadku. Wygładzenie dźwięku, balladki, covery, sruttututtu- taki był mój odbiór tej płyty. Potem było już tylko gorzej. Nie da się grać rocka i jechać na używkach. Sztuka, to emocje, pełna ich paleta- używki je ograniczają. To nie pierwsi i nie ostatni artyści, których ogarnęła impotencja twórcza na skutek zażywanych środków psychoaktywnych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyczyny upadku były bardziej złożone. Nie twierdzę, że prochy pomagają, ale w tym przypadku nie one rozłożyły grupę, przynajmniej nie bezpośrednio. Po pierwsze, zabrakło Izzyego, który miał niewątpliwy talent i wprowadzał do ich muzyki odrobinę romantyzmu w dobrym gatunku, nie popadając w kicz. Jego ballady - np. "Patience", mimo łagodnego brzmienia, wcale nie zalatują komerchą, są za to pewnym złamaniem schematu i urozmaiceniem. Główną przyczyną rozkładu był konflikt Axla i reszty zespołu, głównie Slasha, z którym nie pogodził się do dziś. Powód był dość prozaiczny: Axl chciał grać ballady i robić swoje kosztowne superprodukcje, reszta chciała grać rocka. Problem w tym, że Axl nie miał błyskotliwego talentu Izzyego i próbował to zastąpić nieuzasadnionyn monumentalizmem i efekciarstwem, co bardzo spłyciło całlą twórczość. Przed rozpoczęciem nagrań do "Use your illusion", nawet opanowany Matt wyraził swoje zbulwersowanie, gdy w studiu ujrzał fortepian. "Na nam to? Jesteśmy rockmenami!". Axl wymusił na reszcie zespołu prawa do nazwy i za każdym razem, gdy stawiali opór, groził im rozwiązaniem zespołu. Atmosfera była tak ciężka, że gdy Axl przychodził do studia, nagrać swoje, reszta grupy uciekała innymi schodami. Mimo próśb Matta, aby ze sobą rozmawiać, podstaw do dialogu po prostu nie było, bo każda próba kończyła się kłótnią.
      Nie chcę przedstawiać tu Axla w szczególnie złym świetle, bo nie do końca było tak, że to on rozłożył grupę. On chciał ją utrzymać na szczycie i wiedział, że do tego nie wystarczy powtórka z "Apetite for Destruction". Miał wizję i konsekwentnie ją realizował - i za to należy mu się podziw. Jego ballady mają swój urok, ale czegoś w nich brakuje. Za dużo było dyskusji przez telefon, za dużo miksowania, za dużo pracy dźwiękowców, a za mało kontaktu między członkami zespołu. Tego błędu nie popełnił Slash, nagrywając później swoją płytę z różnymi muzykami - mimo trudności logistycznych, upierał się, by nagrań dokonywać razem, a nie osbno i potem miksować. Twierdził - i miał rację - że rock rodzi się z chemii między muzykami, a do tego potrzebny jest bezpośredni kontakt, dlatego nagrania trwały dość długo, bo nie chciał używać do nich internetu, tylko każdego z nich umawiał w studiu i grali tam razem. I wyszło z tego coś fajnego.
      Ja myślę, że Axl już wtedy wiedział, że zespół się rozpada i nie zależało mu na przedłużaniu agonii. Chciał dokończyć album za wszelką cenę, a potem choćby i potop - stąd jego despotyzm i nieliczenie się ze zdaniem innych.
      Według Axla, konflikt między Slashem i nim trwał od chwili, w której się poznali. Tyle, że był to konflikt natury czysto artystycznej. Dopóki potrafili ze sobą rozmawiać, rodziła się z tego magia. Gdy to zanikło, konflikt ich podzielił na dobre.

      Usuń
    2. Dzięki za obszerne wyjaśnienia. Ze swojej strony powiem, że wcale nie wykluczają one tego, co napisałem. Piszesz, że Axl widząc, że zespół się rozpada, nie dbał o zespół, by nie przedłużać agonii- toż to czysty przykład racjonalizacji. Człowiek zdrowy emocjonalnie robi to na czym mu zależy, a nie ciągnie coś, na czym mu nie zależy, bo jaki jest tego sens? Zrobić na złość? Zero rozumu- chora pycha. To charakterystyczne dla osób uzależnionych.

      Usuń
  8. Mam swój własny prywatny zestaw ulubinych piosenek Guns'N"Roses. Dawali chłopaki czadu. A "November Rain" uwielbiam...

    OdpowiedzUsuń